luty 2011

Ekranowanie Jacaszka

W jutrzejszym „Przekroju” piszę o coraz powszechniejszym komponowaniu na małym ekranie, w pociągu, hotelu, w poczekalni. Przy tej okazji pytałem Jacaszka.

*

Jakie w twojej muzyce są proporcje muzykowania „okiem” – zapętlanie na ekranie – oraz bardziej tradycyjnego grania „uchem”?
— Praca z sekwencerem i samplerem przypomina mi metodę, jaką posługiwałem się przy malowaniu obrazów. Moje prace malarskie były wynikiem swoistej walki na płótnie: spekulacji barwnych, szlifowania kształtów, mozolnego budowania kompozycji poprzez niekończące się dodawanie, eliminowanie lub „przesuwanie” pojawiających się form.
W sekwencerze podczas pracy nad muzyką wygląda to podobnie. Tyle że warsztat jest czystszy i bardziej przejrzysty. Klocki-brzmienia można wielokrotnie przetwarzać, szukając odpowiedniej formy – manipulować nimi, przesuwać, nakładać kolejne barwy przy pomocy samplera – a w razie niepowodzenia cofnąć się do stanu początkowego bez żadnych konsekwencji. W malarstwie było to dużo trudniejsze. Ekran wraz z możliwością edycji to wygoda.

Jak ta wygoda przekłada się na efekt końcowy?
— Nie dostrzegam bezpośrednich analogii pomiędzy ekranową strukturą sekwencera a dźwiękami, które w nim powstają. Biorąc pod uwagę cały XX wiek – czyli pojawienie się fonografii, urządzeń zapisujących i emitujących dźwięk – da się wskazać silniejsze związki muzyki i technologii. Wydaje mi się, że dla twórców najważniejsza była możliwość zapętlania i nieskrępowanego łączenia ze sobą dźwięków przy pomocy taśmy analogowej. W tym sensie rewolucję mamy już za sobą. Komputer wraz z ekranem, czyli „zwizualizowanie” procesu cięcia taśmy, to jedynie technologiczne ułatwienie, zwieńczenie wcześniejszej epoki, a nie jakiś ważny zwrot warunkujący współczesną estetykę.

A nagła migracja muzyki do do komputerów? W tej chwili odruchem młodego człowieka, który zamierza „robić muzykę”, nie jest już sięganie po gitarę czy pianino, ale po laptop.
— Pojawienie się cyfrowych narzędzi skutkuje przede wszystkim większą ilością produkcji muzycznych. Oprócz kreowania brzmienia, można samemu zaaranżować cały utwór, po czym od razu mieć nagranie. Konsekwencje są dwojakie: powstają tony muzycznych śmieci, ale jednocześnie ujawnia się znacznie więcej wartościowych artystów, którzy odnaleźli nowe metody kreacji. To według mnie korzystna tendencja. Słaba muzyka umiera śmiercią naturalną, pozostałe rzeczy realnie wzbogacają kulturę.

Coraz częściej słyszy się o albumach nagranych w całości na iPadzie, o komponowaniu na iPhonie w pociągu czy samolocie. Takie firmy jak Moog czy Korg oferują aplikacje na smartphone’y. Wyobrażasz sobie tworzyć głównie lub nawet wyłącznie na takim sprzęcie?
— Wartość dzieła artystycznego nie jest zależna od metod i narzędzi. Nie ma więc żadnych ograniczeń w tym względzie: muzykę można komponować pisząc nuty, improwizując na instrumencie, aranżując na laptopie, bądź też posłużyć się fuzją różnych technik. Ja osobiście nie potrafiłbym tworzyć w pociągu z uwagi na hałas i zamieszanie. Smartphone natomiast jest za mały i jak dla mnie niewygodny. Ale dla innych sytuacja podróży może być inspirująca. Dźwięki lotniska składnikiem muzyki? Powtórzę więc slogan: najważniejsza jest kreatywność, wolność tworzenia, nieskrępowana wyobraźnia.

Żadnych zagrożeń?
— Jak wspominałem, jedyną negatywną konsekwencją łatwości tworzenia dźwięków są olbrzymie ilości publikowanych odpadów. Jest to męczące i utrudnia orientację, dotarcie do wartościowych twórców. Poza tym widzę same zalety.

Na jakich aplikacjach osobiście pracujesz? Polecisz coś początkującym?
— Jestem w tej kwestii mało kompetentny, przyzwyczaiłem się do dwóch-trzech narzędzi, którymi posługuję się od lat. Podejrzewam, że na początkujących twórców czeka masa kapitalnych aplikacji. Polecam stronę freemusicsoftware.org. To usystematyzowany, podzielony na kategorie spis większości muzycznego oprogramowania, które – to najważniejsze – dostępne jest nieodpłatnie.

 

 

Fine.


The National – wywiad ze Scottem Devendorfem

Henryk Mikołaj Górecki był dla was aż tak ważny? Podczas występu na ubiegłorocznym katowickim Ars Cameralis wykonaliście na jego cześć improwizację.
Scott Devendorf: – To był pomysł Bryce’a Dessnera, naszego gitarzysty, który jest klasycznie wykształconym muzykiem i fanem Góreckiego. O śmierci waszego kompozytora dowiedzieliśmy się w Katowicach podczas próby. Bryce od razu zaproponował, abyśmy zagrali coś w duchu Góreckiego. To był nasz mały hołd dla wielkiego twórcy.

Wasza muzyka wymaga dyscypliny. Często urządzacie sobie takie spontaniczne wycieczki?
– Okazjonalnie. Tylko wtedy, gdy coś nas poruszy. Wówczas jednak nie było dyskusji, należało uczcić tę postać.

Spóźniona kariera Góreckiego kojarzy mi się z waszą: dopiero w 2010 roku odkrył was niespodziewanie „Billboard” i inne media głównego nurtu. Tak sobie myślę, że to powinno się zdarzyć sześć lat temu, po premierze fenomenalnej płyty „Alligator”.
– Cud, że w ogóle się zdarzyło! To nawet zabawne, gdy po dekadzie grania określa się nas mianem new band. Są nawet tacy, którzy „High Violet”, czyli piąty album The National, uważają za nasz debiut! Ale pytasz pewnie o to, czy wtedy, sześć lat temu, byliśmy rozczarowani? Nie. Zaczynaliśmy od zera i nie mieliśmy żadnych ambicji komercyjnych. Cieszył nas każdy większy koncert, a „Alligator” i tak był przełomem. Przygarnęło nas Beggars Banquet, nasza pierwsza prawdziwa wytwórnia, bo od niedawna nagrywamy dla 4AD. Pojawiło się sporo pozytywnych recenzji. I zagraliśmy kilka dużych koncertów – dużych z ówczesnej perspektywy.

Obecne zamieszanie wokół The National zmienia tę perspektywę.
– I przyjmujemy to z radością. Mimo to ślamazarne tempo budowania kariery The National miało też swoje zalety. Fani mieli czas, by nawiązać z nami trwałą relację. My z kolei okrzepliśmy, nauczyliśmy się doceniać nawet najmniejsze sukcesy. I to zaczyna przynosić owoce.

Teraz stoicie u progu stadionowych koncertów. Przekroczycie ten próg czy po krótkiej wycieczce do świata wielkich mediów wrócicie do podziemia?
– Wszyscy się nad tym zastanawiamy (śmiech). Wielkie występy to dla nas wciąż abstrakcja. Aczkolwiek ostatnio podrasowaliśmy nasz show, aby miał w sobie coś z filmowej dramaturgii i sprawiał wrażenie większego. Pilnowaliśmy przy tym, by nie zatracić intymnej atmosfery koncertów – znamy nasze atuty. Chyba rzeczywiście przygotowujemy się na coś większego. Tak na wszelki wypadek.

W ubiegłym roku listą „Billboardu” co chwila wstrząsali wykonawcy zaliczani dotąd do alternatywy: LCD Soundsystem, Arcade Fire, Vampire Weekend, MGMT, Sufjan Stevens… I wy.
– To są skutki zmiany zwyczajów całego pokolenia. Obserwujemy to od wielu lat, ale dopiero teraz jak na dłoni widać efekt. Do głosu dochodzą ludzie, którzy doskonale wiedzą, że Sufjan Stevens czy LCD Soundsystem to najciekawsi autorzy współczesnej muzyki. Dochodzi jeszcze Internet i związany z nim niekończący się strumień opinii, recenzji, dyskusji, rekomendacji w rodzaju: „Musisz to usłyszeć!”. Wystarczy zerknąć na iTunes, by dowiedzieć się, co jest popularne w tym tygodniu czy miesiącu. Dodaj te wszystkie czynniki i okaże się naturalne, że niezależna muzyka przenika do mainstreamu. Ja nie mam z tym problemu.

A potrafisz wyjaśnić, dlaczego przełom przyniósł wam akurat „High Violet”?
– Na pierwszych dwóch płytach testowaliśmy rozmaite metody komponowania, szukaliśmy własnego brzmienia. Na kolejnych – „Alligator” i „Boxer” – byliśmy już niemal ukształtowani. „High Violet” to podsumowanie doświadczeń 10 lat. Łączy najlepsze elementy dwóch ostatnich albumów – dojrzałe aranżacje, dopracowane partie smyczków i klawiszy z surową energią pierwszych wydawnictw The National. To nasze brzmieniowe i kompozycyjne resumé.

W tej sytuacji odczuwacie jeszcze presję, by się zmieniać?
– Sami siebie popychamy do eksperymentów. Jednak podstawowe elementy pozostają niezmienne, to one tworzą kręgosłup The National. Często wynika to z przyczyn obiektywnych. Na przykład baryton naszego wokalisty Matta Berningera brzmi dobrze tylko w określonych rejestrach i tempach. Matt próbuje niekiedy śpiewać wyżej lub sięga po melorecytację, ale ostatecznie wraca na utartą ścieżkę.

Podsłuchujecie innych?
– Ostatnio wszyscy jesteśmy pod wrażeniem debiutu The xx. Odkryliśmy ich z pewnym poślizgiem. Nasza muzyka bywa duszna. To bardzo odświeżające usłyszeć coś tak pięknego, a jednocześnie przejrzystego, przewiewnego. A u mnie? Od wielu miesięcy dominuje elektronika, być może jako odskocznia od tego, czym zajmuję się na scenie.

A być może to element szerszego trendu? Przez dekady młodzi ludzie sięgali po gitary, kiedy zachciało im się robić muzykę – pewnie z wami było tak samo. Teraz to laptop jest pierwszym instrumentem.
– Rockowa formuła jest eksploatowana już od tak dawna, że coraz trudniej w niej o rzeczy oryginalne. Znajdź gitarę, znajdź bębniarza i piszcie piosenki – to sposób sprawdzony, ale czy nie prowadzi ciągle do tych samych rezultatów? Mała rewolucja byłaby więc mile widziana. Mnie fascynują ci wszyscy młodzi artyści programiści. Darzę szczególnym sentymentem naiwne, amatorskie podejście do tworzenia muzyki. Zapomnij o szkole muzycznej i długich godzinach spędzonych z instrumentem. Chwytaj za klawiaturę i rób muzykę.

W The National grają dwie pary braci: Dessnerowie, czyli ty i Bryce, oraz Scott i Bryan Devendorfowie. Jak to wpływa na zespół?
– Braterstwo trzyma nas razem. Każdy w naszej piątce ma zupełnie inny charakter, zwyczaje i wyobrażenia na temat tego, co dla naszej muzyki będzie najlepsze. To napięcie bywa kreatywne, ale…

No właśnie, jak wyglądają wasze kłótnie?
– Spory jednego z Dessnerów z którymś z Devendorfów pojawiają się bardzo rzadko. Częściej wybuchają konflikty na linii Dessner–Berninger z Devendorfem w roli sił pokojowych. Wiesz, Aaron pisze najwięcej muzyki, a Matt odpowiada za wokale i teksty. Dlatego to ich trzeba studzić, nim rozpętają poważniejszą awanturę.

Podobno wasza braterska czwórka przygotowuje szkice piosenek, następnie przekazujecie je Mattowi i cierpliwie czekacie?
– Tak. I z tego rodzą się największe kłótnie (śmiech). Bo zwykle jesteśmy zaskoczeni, a dużo rzadziej zadowoleni z rezultatów. A każdy przecież przywiązuje się do własnych pomysłów. Najgorzej, gdy Matt wraca z pustymi rękami i stwierdza, że w żaden sposób nie potrafił się odnieść do otrzymanego materiału. A my go oczywiście uważamy za fenomenalny.

Ile piosenek przygotowaliście z myślą o „High Violet”?
– Takich szkiców? Jakieś pół setki.

Ile przeszło przez filtr Matta?
– Oj, niespełna 20. Ale niektóre z odrzuconych partii przydały się potem w innych utworach.

W The National rządzi demokracja?
– Demokracja z pierwiastkiem autokratycznym (śmiech). Każdy z nas wnosi swój wkład w kompozycje i brzmienie muzyki, ale ostatecznie to Matt musi opowiedzieć się za utworem lub przeciw niemu. Jeśli stwierdzi: „Nie potrafię się w tym odnaleźć”, to przecież nie będziemy go przekonywać, że potrafi. Jego oceny nie da się pominąć. Za to my sporadycznie wetujemy jego teksty. Prosimy o zmianę wersu lub całej zwrotki i wtedy musi posłuchać.

Autor tłumaczy wam, co miał na myśli?
– Nigdy. Nie zawsze łapiemy przesłanie jego piosenek – tym bardziej że część tekstów Matt pisze z żoną – ale ta niejednoznaczność bardzo nam odpowiada. Matt cholernie przykłada się do pisania. Wielokrotnie przerabia teksty, szuka równowagi między tym, co zrozumiałe, tajemnicze…

…a ponure.
– Przeraźliwie ponure. Ale my to uwielbiamy!

Rozmawiał Mariusz Herma
„Przekrój” 8/2011

 

Fine.


The National

„Do głosu dochodzą ludzie, którzy doskonale wiedzą, że Sufjan Stevens czy LCD Soundsystem to najciekawsi autorzy współczesnej muzyki. Dochodzi jeszcze Internet i związany z nim niekończący się strumień opinii, recenzji, dyskusji, rekomendacji w rodzaju: „Musisz to usłyszeć!”. Wystarczy zerknąć na iTunes, by dowiedzieć się, co jest popularne w tym tygodniu czy miesiącu. Dodaj te wszystkie czynniki i okaże się naturalne, że niezależna muzyka przenika do mainstreamu”.

Rockowa formuła jest eksploatowana już od tak dawna, że coraz trudniej w niej o rzeczy oryginalne. Znajdź gitarę, znajdź bębniarza i piszcie piosenki – to sposób sprawdzony, ale czy nie prowadzi ciągle do tych samych rezultatów? Mała rewolucja byłaby więc mile widziana. Mnie fascynują ci wszyscy młodzi artyści programiści. Darzę szczególnym sentymentem naiwne, amatorskie podejście do tworzenia muzyki. Zapomnij o szkole muzycznej i długich godzinach spędzonych z instrumentem. Chwytaj za klawiaturę i rób muzykę.

Z gitarzystą The National Scottem Devendorfem rozmawiało mi się znacznie lepiej, niż mi się ich ostatnio słucha. Cała rozmowa w nowym „Przekroju” oraz pod tym adresem.

Edit: krótka relacja ze Stodoły

***

Co do Radiohead – papierowa recenzja za tydzień, gdy nikogo już nie będzie interesować – to spędziłem z nimi miły weekend z hakiem. Rola „The King of Limbs” w moim życiu prawdopodobnie skończy się jednak wraz z wczorajszym, bodaj ósmym przesłuchaniem. (Zabawne były te absurdalne maratony, by jeszcze w piątek wyrobić sobie opinię i upublicznić ją tu czy tam; ktoś w sobotę rano stwierdzał, że „płyta wymaga czasu”). Nagrali porządną płytę, choć się przy niej nie wysilili – Selway zajęty debiutem, a Greenwood filmami i Pendereckim? – bardziej jednak sympatyzuję ze śmiałym wyborem nieśmiałości niż z faktycznymi owocami tej decyzji.

To kolejna po nowym Toro y Moi płyta, o której lepiej się czyta i dyskutuje, niż faktycznie słucha. Na „KoL” zadziwiło mnie tak naprawdę jedynie to, jak bardzo po dwóch kwadransach strunowej ascezy cieszy ten prościutki gitarowy motyw, który wchodzi w „Separatorze” (2:30) na ostatnie chwile albumu – a nie należę do tych, którzy tęsknią za Radiohead z lat 90. Na „Underneath the Pine” autentycznie zaintrygował mnie zaś tylko stereo sweep w końcówce „Good Hold”. (Proszę nie przewijać: by zadziała się magia, trzeba przyzwyczaić słuch do równowagi w kanałach).

***

Od miesiąca niezmiernie dobrze słucha mi się za to 20-letniego Nicolasa Jaara i jego „Space Is Only Noise”. Oprócz tego bardzo polecam niby-debiut Desolate „The Invisible Insurrection”. Burial dla optymistów.

Fine.



Radioloops

Czyli jak poznać nowe Radiohead w 54 sekundy:

1. Bloom (6 sekund)
.
[audio:https://ziemianiczyja.pl/video/01.mp3]
.
2. Morning Mr. Magpie (3 sekundy)
.
[audio:https://ziemianiczyja.pl/video/02.mp3]
.
3. Little by Little (8 sekund)
.
[audio:https://ziemianiczyja.pl/video/03.mp3]
.
4. Feral (2 sekundy)
.
[audio:https://ziemianiczyja.pl/video/04.mp3]
.
5. Lotus Flower (4 sekundy)
.
[audio:https://ziemianiczyja.pl/video/05.mp3]
.
6. Codex (16 sekund)
.
[audio:https://ziemianiczyja.pl/video/06.mp3]
.
7. Give Up the Ghost (13 sekund)
.
[audio:https://ziemianiczyja.pl/video/07.mp3]
.
8. Separator (2 sekundy)
.
[audio:https://ziemianiczyja.pl/video/08.mp3]
.

Fine.


“WHO THE HECK ARE YOU ANYWAY?”

There are some obvious jokes to be made about people with Internet access using Twitter to complain about not knowing something, as opposed to using Google to look it up. But for the most part, this reaction — all these examples cherry-picked from teenage pop fans and bemused adults — is just plain normal.

“Never heard of it”: This has been the natural and traditional response of all sorts of ordinary American humans to all sorts of phenomena. It’s not really about knowledge or information. It’s an argument, for the most part, and a faintly aggressive one — a way of insisting that what you pay attention to really does define the world. What you’ve heard of is real, and everything else is marginal. The center holds, and you are that center. You are normal and aware, and not just some tiny atomized entity that can only hope to know one tiny corner of the universe.

Nitsuh Abebe – często ostatnio cytowany, ale zasłużenie – w komentarzu do panicznych reakcji na Grammy dla Esperanzy Spalding (Best New Arist; zamiast chłopaka) i Arcade Fire (Best Album; zamiast którejś z dziewcząt).

Fine.


Czekając na refren (Kiosk 2/2011)

Kolejną zawieruchę wokół Radiohead można zrównoważyć króciutkim tekstem o tym, ile chłopcy zawdzięczają pewnej lokalnej amerykańskiej rozgłośni. Simon Reynolds popełnił ciekawy tekst o chillwave i Altered Zones, Borys Dejnarowicz o Pink Floyd, Girlboymusic o byciu fanką Fleetwood Mac w epoce przedyoutubowej, a Jason Moran o pięciu płytach, które należy poznać przed ślubem (via Kajetan Prochyra).

Wracając na moment do ubiegłego roku: PopMatters rysuje personalno-finansowy krajobraz krytyki muzycznej w 2010 roku (za komentarz niech służy ten wykres nt. okładek Mojo), ktoś inny zestawił listy sprzedaży z podsumowaniami płytowymi ubiegłego roku – Pitchforka oraz Rolling Stone – a załoga Vimeo przygotowała miks najlepszych teledysków 2010.

Badania pokazały, że oczekiwanie na refren bywa przyjemniejsze niż doczekanie się. Z niewiele mniejszym zaskoczeniem wyczytałem o tym, że niektórzy muzycy rezygnują z koncertowania – Alt Press od razu proponuje, jak ich do tego na powrót zachęcić – podczas gdy inni budują bardzo drogie studia nagraniowe. Gdzie się podziali piraci muzyczni? Ponoć wątleją.

Dorian Lynskey zwrócił uwagę na coraz wyższy udział klas wyższych w muzyce, na co ripostą zareagował Neil McCormick. „LA Times” zastanawia się, czym jest współczesny house, a „Guardian” próbuje wyjaśnić, dlaczego na koncertach jest tak głośno, podrzucając przy okazji link do artykułu o związkach decybeli z konsumpcją alkoholu.

Najświetniejszy jak na razie wywiad z Flying Lotusem przeprowadził ostatni serwis, po którym bym się tego spodziewał. Z Sufjanem Stevensem równocześnie umówili się Piotrek Lewandowski z PopUp oraz Pitchfork – ten drugi pytał głównie o taniec. Jarek Szubrycht przepytał Wojciecha Krzaka z Kapeli ze Wsi Warszawa przy okazji debiutu IncarNations, a Jacek Świąder Michała Bielę w związku z premierą „Western Lands”.

Drowned in Sound ciągle usiłuje odszyfrować własny wywiad z Andym Gillem z Gang of Four – można im pomóc. „Telegraph” skuteczniej rozmawiał z Clintem Mansellem o soundtracku do „Black Swan”. Blackdown dowiedział się od Jamiego XX, że Gil Scott-Heron był z nim od dzieciństwa. Trzej producenci nominowani do Grammy – Alex Grant, RedOne, Ari Levine – usiedli przy stoliku z Ann Powers.

Robert Wyatt rekomenduje swoje ulubione płyty jazzowe i partyturowe, a Demdike Stare – Milesa Whittakera. Słuchacze brytyjskiego Classic FM wytypowali 300 utworów wszech czasów, jednak przyjemniej obserwowało się trud, z jakim Anthony Tommasini z „New York Timesa” wybierał 10 najlepszych kompozytorów – od razu wyjaśniając, dlaczego na liście brakuje kobiet. A Chopina mogła wykończyć epilepsja.

Tegoroczne pytanie „The Edge” – zadane 160 myślicielom – brzmiało: „What scientific concept would improve everybody’s cognitive toolkit?”. Brian Eno nie poświęcił muzyce ani słowa, za to Adrian Kreye dał szansę free jazzowi. Mnie najbardziej spodobała się propozycja Joela Golda. Pozostając w wielkim świecie: mapa internetowej cenzury, „Foreign Policy” o złych pomysłach ludzkości, „The Atlantic” o nowej globalnej elicie (via Marceli Szpak).

Z okazji piątej rocznicy emisji Dubstep Warz w BBC, można sobie przypomnieć tę historyczną audycję Mary Anne Hobbs, a wśród innych multimediów polecam znakomity wykład TED o naukowej stronie improwizacji, album „Music for Shuffle” („Shuffle” naszego Levity było wcześniej, ale nie tak radykalne). Chwilowo nie działa strona pozwalająca śledzić renesansową mszę Obrechta na aktywnej partyturze. Odkryłem ją dzięki Aleksowi Rossowi, który – jak świetnie – będzie redaktorem Best Music Writing 2011.

Deser:

Kanada zakazała „Money for Nothing”
portrety bloggerów
• film Iceland: Beyond Sigur Rós
• „Fuck You” Cee-Lo Greena w wesji dla niesłyszących
• Yo La Tengo odstawiają komedię
• o związkach Obamy z hip hopem
• zebrane reakcje na Grammy dla Arcade Fire

Calvin doskonały (no, prawie).

Fine.


(Niech żyje) Muzyka bez nośnika

Słuchamy coraz więcej muzyki, ale coraz rzadziej za nią płacimy. Wkrótce będziemy na bieżąco ze wszystkimi nowościami, nie wydając nawet złotówki. Streaming to radio XXI wieku i rozwiązanie, które odsyła do historii zarówno tradycyjne płyty, jak też cały rynek mp3

.
– Tato, nie kupuj mi już więcej płyt.
– Dlaczego?!
– Bo koledzy w szkole się ze mnie śmieją.

Ta anegdota – zasłyszana jesienią na warszawskim Free Form Festival – więcej mówi o perspektywach przemysłu nagraniowego niż statystyki handlowe, skądinąd druzgoczące. – W ciągu ostatnich 12 lat, czyli od pojawienia się Napstera, słuchamy więcej muzyki niż kiedykolwiek przedtem. Ale wartość tego rynku stopniała z 50 miliardów dolarów rocznie do 17 miliardów. Tradycyjny model handlu nagraniami jest nie do uratowania – ocenia Daniel Ek, prezes Spotify, serwisu internetowego umożliwiającego dostęp do milionów piosenek.

Sprzedaż muzyki spada od początku XXI wieku. W Stanach Zjednoczonych jest teraz o ponad połowę niższa niż na początku pierwszej dekady: w 2000 roku nabywców znalazło 800 milionów albumów, w 2009 – tylko 326 milionów. 2010 rok przyniósł kolejny spadek sprzedaży płyt – o prawie 13 procent. I to zarówno w formie tradycyjnych CD, jak i mp3. Single? Obrót pojedynczymi piosenkami w formie empetrójek, w których upatrywano ratunku dla branży, wzrósł w 2010 roku o symboliczny procent. Co ciekawe, aby dostać się w ubiegłym tygodniu na szczyt listy Billboardu, grupie Cake wystarczyło znaleźć nabywców 44 tysięcy egzemplarzy najnowszego krążka. 10 lat temu potrzebowałaby ich kilkakrotnie więcej.

Kierowany przez Eka serwis już 10 milionom użytkowników oferuje prawie to samo co otwarty w 1999 roku i zamknięty dwa lata później Napster – nieograniczony i darmowy dostęp do utworów muzycznych. Co je różni? Słynny serwis był ikoną piractwa, a jego użytkowników nazywano złodziejami. System działania był prosty: fani przegrywali muzykę z albumów CD do komputerów i jako pliki mp3 umieszczali na stronie, wprowadzając w furię artystów, wytwórnie oraz właścicieli sklepów płytowych. Bywalcy Spotify to już klienci legalni i przynoszący zysk właścicielom pomysłu. I najważniejsze: strona dopuszcza wyłącznie streaming utworów, a więc nie pozwala ściągać muzyki na twardy dysk. Ten pozornie mało istotny szczegół całkowicie zmienia kontakt słuchacza z muzyką – może jej słuchać w sieci do woli, nie płacąc za to ani złotówki. Bez poczucia winy, że okrada się muzyków.

Z własną playlistą

Streaming to rozwiązanie na miarę epoki, w której dostęp do Internetu jest powszechny. Po co porządkować muzyczną bibliotekę, martwić się o zapasowe kopie plików i użerać z przenoszeniem ich z laptopa, peceta czy telefonu, skoro każde z tych urządzeń może połączyć się z muzycznym eldorado w rodzaju Spotify, amerykańskiej Pandory i Rhapsody czy brytyjskiego We7? Wszystkie przypominają radio, ale to ty układasz playlistę.

Badania nowojorskiej agencji marketingowej NPD pokazały, że już ponad połowa internautów z USA czy Francji postawiona przed wyborem streaming czy ściąganie muzyki na komputer (za darmo) stawia na pierwsze rozwiązanie. Jaki jest sens w zaśmiecaniu sobie dysku i traceniu cennych minut na dokończenie transferu danych? Nie mówiąc już o kupowaniu tradycyjnej płyty: – Na odbiorców nastoletnich i 20-latków płyta nie działa już sentymentalnie – mówi nam Artur Rojek, lider Myslovitz i organizator katowickiego Off Festival. – Nie interesuje ich zapach książeczki ani możliwość wzięcia płyty do ręki, a jedynie sam dźwięk, a może nawet tylko dostęp do niego – dodaje.

Za podręczną biblioteczkę młodego melomana służy dziś również serwis YouTube, który na domowych imprezach staje się wirtualną szafą grającą. Jeśli parkiet trzeba ożywić którymś z evergreenów Abby albo najnowszym singlem Katy Perry, wystarczy użyć wyszukiwarki – nie trzeba już zmieniać płyty w odtwarzaczu.

Czy artystów nie przeraża, że za ich nagrania młodzi płacą co najwyżej kilkoma kliknięciami? – Wkurzało mnie piractwo łóżkowe, kiedy ktoś na naszych oczach handlował kopiami domowej roboty – mówi Wojciech Waglewski, lider Voo Voo. – Ale ta cała akcja internetowa wydaje się nie do przeskoczenia. Nie żyjemy ze sprzedaży płyt, nasze utwory chętnie grają stacje radiowe, piszemy muzykę filmową, teatralną, mówiąc kolokwialnie: zapieprzamy od rana do wieczora. Może to zabrzmi jak herezja, ale każdy z nas zarabia coraz lepiej. Mnie najbardziej interesują występy na żywo. Gdyby do kryzysu fonograficznego doszedł marazm koncertowy, to byłaby groza.

Michał Biela, muzyk grup Ścianka oraz Kristen, dodaje: – Jeśli chcesz w Polsce zarobić, masz trzy wyjścia. Możesz postawić na komercję, która przyciągnie tłumy na koncerty, ściągnie tantiemy z radia i sprzeda się do reklam. Potem zagrasz na imprezie dla korporacji – za duże kwoty, ale do kotleta. Sposób drugi: zdać się na pomoc państwa albo samorządu. To rozwiązanie szczególnie popularne wśród tych, którzy uważają się za poważnych artystów. Dotowane festiwale i płyty, dotowane wyjazdy za granicę. Wielu czeka dziś na takie okazje jak Rok Chopinowski czy Rok Miłosza. Nie mam o to do nich pretensji, chociaż to bardzo dobre dla muzyków, ale niedobre dla samej muzyki. Trzecia opcja oznacza pójście do normalnej pracy. Przy muzyce będziesz dłubać po godzinach i w weekendy.

The Beatles zarabiają poczwórnie

Streaming okazał się pierwszym skutecznym lekiem na piractwo. Aż trzy z czterech osób, które zaczynają z niego korzystać, przestają ściągać pliki umieszczone w sieci przez piratów. „Jeśli Spotify odciąga ludzi od półek z płytami i każe omijać sklep internetowy iTunes, to podkopuje przemysł muzyczny. Ale jeśli ktoś streamuje muzykę, zamiast pobierać ją nielegalnie – przemysł zyskuje. Bezwartościowy użytkownik nabiera pewnej wartości” – komentował niedawno brytyjski tygodnik „The Economist”. Jakiej wartości? Portale streamingowe zarabiają na reklamach. Spotify w 2009 roku odnotował pięć milionów funtów przychodów z reklam (mając 10 milionów użytkowników, więc każdy był wart pół funta). W 2010 roku było to już  ponad czterokrotnie więcej.

Wytwórnie i artyści również zarabiają na streamingach, choć wciąż śmiesznie mało, co najdobitniej uświadomiła branży Lady GaGa. Po tym jak przebój „Poker Face” został odtworzony przez milion użytkowników Spotify, serwis wystawił piosenkarce czek opiewający na… 167 dolarów. Obecnie za pojedynczy odsłuch utworu wykonawcy otrzymują od Spotify 0,1-0,2 centa w zależności od umowy z wydawcą, z którym muszą się naturalnie podzielić dochodem. W ubiegłym tygodniu umowę z YouTube podpisał ZAiKS, więc także polscy wykonawcy mogą liczyć na tantiemy za piosenki emitowane w serwisie od stycznia 2011 roku. Jak wysokie? Tego strony nie chciały ujawnić.

W tych okolicznościach przemysł muzyczny akceptuje streaming jako mniejsze zło: zwalcza piractwo i przywraca mu możliwość kształtowania gustów. W rzeczywistości to wywieszenie białej flagi na barykadach wielkich wytwórni, którym zaczyna zależeć na tym, żebyśmy byli jak najbardziej osłuchani w nowościach. – Obecnie sami artyści i firmy zgłaszają się, aby udostępnić ich utwory w Internecie. Często przyznają potem, że efekt takiej promocji był natychmiastowy. Bo podwoiła się publiczność na koncertach, bo sporo osób znało utwory na pamięć, chociaż ledwie je opublikowano – śmieje się Bob Boilen, jeden z dyrektorów muzycznych Amerykańskiego Publicznego Radia. Na stronie www.npr.org codziennie można posłuchać kilku nowych albumów – zarówno mainstreamowych (Gorillaz), jak i bardziej niszowych (Sufjan Stevens). W całości. Bez ograniczeń.

Przez dekady przemysł muzyczny zarabiał na wznowieniach nagrań na kolejnych generacjach nośników. Najstarsi słuchacze kupowali albumy The Beatles i Michaela Jacksona jeszcze na winylu. Później uzupełniali je kasetami (z myślą o samochodzie), zastępowali zestawem kompaktów (ze względu na jakość dźwięku i rzekomą trwałość), a niedawno zamawiali całą dyskografię w formacie cyfrowym, bo dzieci sprezentowały im odtwarzacz mp3. W ten sposób cztery razy płaciliśmy za to samo nagranie! Festiwal nośników jednak się kończy, a wraz z nim lukratywny obyczaj reanimowania staroci.

Ostoją kaset, płyt kompaktowych, a ostatnio przenośnych pamięci USB były samochody. Streaming wkracza jednak i tam. Nowe modele forda, hyundaia czy bmw mają czerpać muzykę bezpośrednio z serwisu Pandora, a Toyota wyposaża swoje auta w aplikację sprzężoną z serwisem Clear Channel. W ubiegłym roku tylko dwóch producentów samochodowego hi-fi oferowało urządzenie łączące pokładowy komputer z bezprzewodowym Internetem. Na styczniowych targach motoryzacyjnych w Detroit chwaliło się tym już 28 firm. Co zaproponują one Europejczykom, okaże się w marcu na targach aut w Genewie.

Dorwać prababcię

Branża szuka więc nowych pomysłów na zarabianie na muzyce. Organizatorzy bostońskiej konferencji „Rethink Music” ustanowili nawet nagrodę w wysokości 50 tysięcy dolarów dla tego, kto wymyśli model dystrybucji godny XXI wieku. Plan kompleksowej reformy rynku powinny już dawno temu wymyślić same wytwórnie, ale marnowały czas w sądach, co przyniosło im zresztą klęskę wizerunkową porównywalną tylko ze skutkami wycieku ropy na jednej z platform BP

Organizacja RIAA reprezentująca majorsów w USA oskarżała o nielegalne pozyskiwanie muzyki między innymi: 66-letnią kobietę z Bostonu, która miała ściągnąć tysiące utworów hiphopowych za pomocą oprogramowania, którego jej przestarzały komputer nie byłby w stanie uruchomić; 79-letniego mężczyznę, który rzekomo udostępnił światu 700 utworów (w tym grupy Linkin Park), chociaż komputera nawet nie miał; 12-letnią prymuskę z Ohio; bezdomnego spędzającego większość czasu w schronisku; a nawet kobietę, która byłaby prababcią – gdyby jeszcze żyła. W Polsce ograniczano się do nalotów na pirackie hurtownie i wewnętrzne sieci w akademikach.

Skoncentrowani na nieletnich, leciwych bądź nieżywych „kryminalistach” wydawcy tracili z oczu swoich najcenniejszych klientów. Przykład? Wciąż promują w mediach utwory, których handlowa premiera (zarówno na CD, jak i mp3) nastąpi dopiero za kilka tygodni. Dawniej strategia ta gwarantowała sukces: oczekiwanie budowało napięcie, które owocowało zakupową kumulacją i windowało artystę na szczyty list przebojów. Dziś jednak ujście dla swojej niecierpliwości słuchacze odnajdują w sieci.

– Czasownika „czekać” nie ma w słowniku dzisiejszej młodzieży – przyznaje David Joseph kierujący brytyjskim Universalem. – Odkryliśmy, że wyszukiwania danego utworu w Google czy iTunes osiągały najwyższy pułap na dwa tygodnie przed handlową premierą, a potem zanikały. Publiczność traciła zainteresowanie lub szukała pirackich wersji – dodaje. Od przyszłego miesiąca Universal i Sony zmieniają więc strategię. Będą wypuszczać na rynek piosenki w formacie mp3 zaraz po ich radiowym lub telewizyjnym debiucie.

Płyta plus striptiz

Rozczarowani bezradnością dotychczasowych opiekunów artyści szukają ratunku na własną rękę. Damon Albarn w Boże Narodzenie udostępnił za darmo nowy album Gorillaz, który przygotował na tablecie iPad w trakcie trasy koncertowej. M.I.A., pomijając oficjalne kanały dystrybucji, w sylwestra wpuściła do sieci didżejską składankę. Wayne Coyne z The Flaming Lips ogłosił, że zamiast nagrywać płytę, zamierza publikować jeden utwór miesięcznie. Zapytany o opakowanie i format odpowiedział, że będzie umieszczać utwory w małych zabawkach. Żart? Niekoniecznie.

Majowej reedycji legendarnego albumu The Rolling Stones „Exile on Main Street” towarzyszyła emisja ponad stu okolicznościowych gadżetów: koszulek, rycin, czapeczek, a nawet ubrań wzorowanych na tych, które Stonesi nosili na początku lat 70. Temu, kto zapłaci najwięcej za jej nową płytę, piosenkarka Princess Superstar obiecuje prywatny striptiz.

Justin Bieber, bożyszcze amerykańskich nastolatek, za kilka tysięcy dolarów oferuje spotkanie z samym sobą, a grupa Kiss do VIP-owskiego biletu dorzuca wspólne zdjęcie, plakat i kostkę gitarową. Bon Jovi ma w ofercie zwiedzanie koncertowego zaplecza i obiad. Wszystkich jednak przebił Gang of Four – za 950 funtów można było udać się na koncert w Glastonbury wspólnie z zespołem. Helikopterem. – Dziś zarabiamy na koncertach, prawach autorskich, użyczaniu nagrań do reklam, filmów… – przyznaje z kolei Rojek.

Mały polski pikuś

Wróćmy do chłopaka z przytoczonej na wstępie anegdoty. Kim jest taki jak on słuchacz przyszłości? Weekendy chętniej spędza przed komputerem niż w tak zwanym realu. Muzyki słucha na laptopie, z komórki i jeszcze przez jakiś czas z odtwarzacza mp3, ale era wyspecjalizowanych urządzeń muzycznych przemija. Informacje o nowościach czerpie z serwisów społecznościowych i blogów. W świadomości młodego słuchacza nie ma miejsca na gwiazdy promowane przez radio czy telewizję. Doda? Rubik? On nawet się z nich nie naśmiewa. Kręcą go nowości hype’owane – po staremu „lansowane” – przez podobnych mu zapaleńców. Albo przeciwnie: zjawiska niszowe, które zgłębia na własną rękę. Do sklepu muzycznego zagląda tylko wtedy, gdy szuka prezentu dla rodziców.

– Pewien znajomy przyznał mi się, że ostatnią płytę kupił cztery lata temu. A jest ode mnie niewiele młodszy! – mówi Rojek, rocznik 1972. – Mam świadomość zmiany przyzwyczajeń, ale byłem przekonany, że dotyczy ona osób urodzonych znacznie później.

W przeciwieństwie do rówieśników z Zachodu polski młodociany meloman nigdy nie zmagał się z dylematem ściągnąć czy kupić. Ani piractwo, ani streaming nie zagrażają u nas sprzedaży plików muzycznych, bo ta nigdy się nie rozwinęła. Ten szczebel ewolucji przemysłu muzycznego prawdopodobnie ominie nasz kraj. Starsi kupują wciąż płyty kompaktowe, młodzi nie kupują ich w ogóle. I nie chodzi wyłącznie o polską mentalność, która zabrania płacić za coś dostępnego za darmo.

Cyfrową rewolucję krajom zachodnim zafundował sklep internetowy iTunes oraz moda na iPody. Te drugie dotarły do nas z opóźnieniem i stopniowo zyskiwały popularność, iTunes natomiast sprzedaje w Polsce oprogramowanie i gry. Dlaczego? Bo polski rynek nie jest perspektywiczny. W ciągu roku na muzykę cyfrową wydajemy około 25–30 milionów złotych, czyli ponad 10 razy mniej niż na płyty kompaktowe i 100 razy mniej niż wynoszą obroty iTunes.

– Dwa lata temu przyciśnięty przez Komisję Europejską rzecznik Apple’a pisał w specjalnym oświadczeniu: „Powód, dla którego sklep iTunes nie jest dostępny w każdym państwie Unii Europejskiej, jest taki, że wiele krajów nie oferuje wystarczająco dużego rynku, by uzasadnić koszty i wysiłek potrzebne do sprzedaży w danym kraju”. – To kluczowy argument: Polska nie jest dla Apple’a wystarczająco dużym rynkiem – mówi nam Przemysław Pająk, który prowadzi serwis technologiczny Spidersweb.pl. – Po drugie, w Unii Europejskiej brakuje jednolitych zasad dysponowania prawami autorskimi. W Polsce mamy ZAiKS, a w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy we Francji jego lokalne odpowiedniki. Apple musi więc negocjować z każdym dysponentem praw autorskich z osobna. To żmudne i trudne. A ponieważ polski rynek jest mały, nie warto się o niego starać.

Dyskryminacja technologiczna Polski mogłaby się powtórzyć w przypadku streamingów, bo te same powody zniechęcają do nas Spotify i inne serwisy, które pozostają u nas niedostępne. Oficjalnie. – Dzisiejszy świat nie ma granic. Założenie konta na Spotify z innego kraju niż te, do których jest skierowany, to mały pikuś. I oni o tym wiedzą. Ale nic nie robią, bo to podbija liczniki. A za liczniki im płacą – napisał mi znajomy bloger i sieciowy krytyk muzyczny. Kwadrans później dostałem od niego namiary na moje konto na Spotify świeżo założone pod londyńskim adresem, choć w rzeczywistości w jednym z warszawskich mieszkań.

Podobna gimnastyka, skuteczna także w przypadku iTunes, być może wkrótce stanie się niepotrzebna. Własny i zapewne globalny serwis muzyczny lada moment uruchomi Google. Szczegółów projektu nie znamy, jednak doświadczenia z pocztą Gmail czy przejęciem YouTube pokazały, że Google nie uznaje półśrodków.

Coś się kończy, coś się zaczyna

Formalna nieobecność iTunes czy Spotify nie przeszkodziła młodej polskiej publiczności stać się jedną z najlepiej osłuchanych w globalnej wiosce. – Popularności wielu artystów występujących na Off Festival nie potwierdza sprzedaż albumów. Ale to świadczy tylko o tym, że klasyczna dystrybucja nie jest już nikomu potrzebna. Jeśli chcesz dotrzeć do jakiegoś wykonawcy, nie musisz iść do sklepu muzycznego. Wystarczy dostęp do Internetu – mówi Rojek. – Jako promotora bardzo mnie to cieszy. I nie przejmuję się tym, czy płyta danego artysty sprzedała się w Polsce w liczbie 60 egzemplarzy, czy w ilości zerowej. Podczas negocjacji ten wątek się nie pojawia. Nikt nie wiąże już atrakcyjności koncertu z liczbą sprzedanych płyt. Przekonuję wykonawców tym, że na festiwal przyjeżdża 15 tysięcy ludzi i na wszystkich występach jest publiczność – dodaje.

W połowie stycznia Sony ogłosiło, że zamierza zamknąć swoją fabrykę w amerykańskiej miejscowości Pitman. Od 50 lat tłoczyła tam płyty – najpierw winylowe, potem kompaktowe – i była największym zakładem tego typu na świecie. Właśnie przestała na siebie zarabiać. Kondycji przemysłu nagraniowego nie należy jednak mylić z kondycją samej muzyki. Na świecie co roku ukazuje się około 200 tysięcy nowych albumów, tyle że coraz więcej z nich trafia do nas bezpośrednio po opuszczeniu studia z pominięciem linii produkcyjnych, dystrybutorów i sprzedawców.

A co z pośrednikami? Wytwórnie koncentrują się na sprzedawaniu muzyki do reklam, filmów i jako dzwonki telefoniczne… Sklepy uratować mogą tylko ekskluzywne, niskonakładowe wydania dla konserwatywnych kolekcjonerów, którzy słuchają tylko tego, czego można dotknąć. Dotychczasowa postać branży przemija, ale w długiej historii muzyki był to przecież zaledwie stuletni epizod. Im szybciej artyści i wytwórnie zakończą ten etap i rozpoczną kolejny – tym razem w rzeczywistości wirtualnej – tym lepiej. Słuchacze już tam na nich czekają.

Mariusz Herma
„Przekrój” 4/2011

• Szafa gra:

Grooveshark.com – tutaj dowiesz się, czemu przeżytkiem jest zarówno chodzenie do sklepów płytowych, jak i piractwo muzyczne. Ten znakomity portal streamingowy ma już ponad 30 milionów użytkowników i – uwaga – działa także w Polsce. Podaj wykonawcę albo tytuł. Kliknij enter. Słuchaj. Aha, Grooveshark może nauczyć się twojego gustu i podrzucać zindywidualizowane rekomendacje.

Music.msn.com – 
Microsoft nie lubi, gdy z jego dorobku korzysta się za darmo, ale cudzy chętnie udostępnia. Obecnie na tapecie: James Blunt, British Sea Power, Cake i The Decemberists. Zajrzyj także do konkurencji: Spinner.com oraz Music.yahoo.com.

Npr.org – strona amerykańskiego radia publicznego codziennie oferuje nam odsłuch kilku pełnych albumów, ale to nie wszystko. Są jeszcze koncerty jazzowe, filharmoniczne oraz miniwystępy organizowane specjalnie dla NPR.

Bandcamp.com – konsekwentnie zastępuje MySpace w roli portalu, na którym każdy zespół powinien mieć swoją wizytówkę, nie dryfując przy tym w kierunku serwisu społecznościowego. Jeśli po przesłuchaniu płyty poczujesz potrzebę zakupu wydania fizycznego lub elektronicznego, możesz to zrobić na miejscu.

Soundcloud.com
– serwis tworzono z myślą o didżejach, więc za priorytet postawiono sobie jakość dźwięku. Docenili to niezależni artyści, którzy właśnie tutaj najchętniej chwalą się swoimi utworami. Użytkownicy z kolei oprócz słuchania muzyki mogą ją od razu komentować.

YouTube.com, Dailymotion.com, Vimeo.com i inne portale, które dotąd kojarzyliśmy raczej z krótkimi filmami, a nie muzyką. Jeśli nie ma tu piosenki, której szukasz, wkrótce powinna się pojawić.

Fine.


O ciszy

„Nie zgadzam się z matematyką. Uważam, że suma zer daje groźną liczbę” – mawiał Stanisław Jerzy Lec. Czym zero w matematyce, tym cisza w muzyce. Samotna – nic. Postawiona obok zwielokrotnia, a zagęszczona – parafrazując Leca – daje groźny dźwięk.

„Zanim zagrasz dwie nuty, naucz się grać jedną. I nie graj jej, aż będziesz miał powód” – radził Mark Hollis i nie była to pusta gadanina, jak pokazały ostatnie płyty Talk Talk i jego solowa jedynka. Jeszcze przed nim ciszę celebrował producent Manfred Eicher, który zakładając wytwórnię ECM reklamował ją hasłem: „Najpiękniejsze brzmienia oprócz ciszy”.

Cisza to zatrzymanie kamery na twarzy bohatera: zgaduj sobie, co wydarzy się za moment. I nawet jeśli magazynek okaże się pusty, klik będzie huk!,  bo „w ciszy flet jest jest trąbką”. Stąd absurdalna moc wiercenia się, chrząkania, przewracania stron partytury, kichania – ba, wzdychania! – w „4:33” Johna Cage’a.

Leopold Stokowski przyrównywał ciszę do płótna, na które malarz nanosi farbę. Jeśli artysta poprzestanie na jednym maźnięciu, tym większe, być może, oddziaływanie obrazu. Ale cisza akustyczna daje więcej możliwości, bo ciche odnajduje się nawet w głośnym. „W pokoju pełnym krzykaczy najbardziej intrygującym jest ten, który szepce” – mawiał Peter Schmidt, podrzucając przy okazji tytuł płycie „One Who Whispers” znakomitego duetu Cipher.

Hollywoodzcy filmowcy z Lucasem na czele upodobali sobie w kosmicznych jatkach pełnych pięciokanałowych wybuchów, pisków miotaczy laserowych i basowego pomruku krążowników międzygwiezdnych. To bodaj największe oszustwo w historii kinematografii, jakkolwiek kornie akceptowane przez widownię, bo przecież kłamie się dla ich dobra. Program nasłuchiwania kosmosu SETI nie polega przecież na wystawianiu mikrofonów w kierunku nieba.

Kinowym majstersztykiem ciszy był oczywiście „Gerry”, bo łączył milczenie wizji z ascetyczną „Aliną” Arvo Pärta. Gus Van Sant z niewiarygodną dyskrecją dowiódł, jak wiele można zaczerpnąć z niczego. Z seansu zupełnie już hardcore’owej „Wielkiej ciszy” Philipa Gröninga w kinie Muranów zapamiętałem odgłosy żołądków: własnego i sąsiadów, na szczęście nielicznych i przezornie rozproszonych. (W pokrewnych „Ludziach Boga” uderzyła mnie siła, z jaką po godzinie konsekwentnej ciszy muzycznej wkracza oklepane  „Jezioro Łabędzie” Czajkowskiego).

„Potrzeba dwóch lat, aby nauczyć się mówić. Pięćdziesiąt, aby nauczyć się milczeć” – stwierdził, pisemnie, Ernest Hemingway i jakże chętnie przyklaskiwało mu się w trakcie podstawówkowych zmagań z jego nowelami. Hemingwayowi w sukurs idą koledzy z Europy: Antoine de Saint-Exupéry mawiał, że „cisza jest przestrzenią ducha, w której w najpełniejszy sposób rozwija on skrzydła”; XIX-wieczny niemiecki pisarz Wilhelm Raabe przekonywał: „największe cuda powstają w najgłębszej ciszy”; w tejże przestrzeni przebywanie upodobał sobie Norwid, tak o niej piszący:

„Cisza – niekiedy tylko pająk siatką wzruszy,
Lub przed oknem topolę wietrzyk pomuskuje;
Och! jak lekko oddychać, słodko marzyć duszy –
Tu mi gwar, tu mi uśmiech myśli nie krępuje.”

„Milczenie jest wołaniem” – to z kolei reguła klasztorna przypisywana św. Efremowi, syryjskiemu mistykowi z IV wieku. Co dziwne, doczekał się bardzo muzycznego przydomka, bo nazywano go Harfą Ducha Świętego. Współczesny indyjski mistyk Anthony de Mello, który naraził się Watykanowi łączeniem chrześcijaństwa z dalekowschodnią filozofią, radził: „Nie odzywaj się, chyba że możesz ulepszyć ciszę”, a Dalajlama milczeniem radził odpowiadać na trudne pytania. Jeszcze bardziej precyzyjny w naukach o zbawiennym działaniu ciszy był Joachim Meisner, według którego tajemnica szczęśliwego życia zaczyna się od tego, by każdego poranka „na pięć minut uciszyć wyobraźnię, zamknąć oczy na rzeczy widzialne, a uszy na szmery tej ziemi”.

Cisz jest wiele: są cisze rozkoszne (cisza polityczna), są i zgubne (cisza na morzu, cisza małżeńska). Według Eliasa Canettiego jest ich co najmniej tyle, ile mów, bo „każdy język ma swój specyficzny rodzaj milczenia”. I jeszcze moja ulubiona myśl, bo jak żadna inna pobudza wyobraźnię. Zachęca Karel Čapek: „Wyobraźcie sobie tę ciszę, gdyby ludzie mówili tylko to, co wiedzą”.

styczeń 2009, szkic

Fine.


Muzyka bez nośnika – klik

Artykuł można „już” przeczytać online.

Przy okazji dowiedziałem się (polecam komentarze), że obecna stawka Spotify za jeden odsłuch wynosi średnio 0,00105101 dolara. Przy czym kliknięcie tych, którzy opłacają abonament, jest warte aż 0,00592218 dolara w porównaniu z 0,00050028 dolara w przypadku zwolenników free. Nowe Eldorado.

Fine.