Na szybko „po”: wszyscy byli, zgodnie z oczekiwaniami, bezbłędni, łącznie z oświetleniowcami. A Yorke – po tym, jak już rozśpiewał się w 2-3 utworach – wydawał z siebie prześliczne dźwięki. Ale największe wrażenie zrobili na mnie cisi bohaterowie drugiego planu: Colin Greenwood, który w „Karma Police” zagrał pięć razy więcej dźwięków niż na „OK Computer”, i Phil Selway, który w „Videotape” na akustycznym zestawie tak wiarygodnie imitował elektroniczne loopy, że Moderat mogą się schować ze swoimi laptopami.
No i zmieniłem zdanie w jednej sprawie: zawsze myślałem, że grają jednak relatywnie proste rzeczy za pomocą zaawansowanych środków i stąd wrażenie komplikacji. Na koncercie wyszło na to, że – nawet przy wszystkich bębenkach i przetaczaniu pianina wte i wewte – grają bardzo złożone rzeczy mając pod ręką relatywnie proste środki.
Czy ktoś rozpoznał, co leciało z głośników przed koncertem tuż po Flying Lotus? Takie smętne, melodyjne akordy zapętlone przez kilka minut.
W nocy z soboty na niedzielę w Trójce ciurkiem leciały kawałki Radiohead z różnych płyt. Żadnych przerw, żadnych komentarzy – i paradoksalnie ich brak wydawał się najlepszym komentarzem. Nie ma potrzeby tłumaczyć, czemu utwory Radiohead można puszczać ciurkiem, bez wyjaśnień i w dowolnej kolejności.
Tajemnic Radiohead mają oczywiście multum i sporo z nich opisano w quasi-naukowych esejach (od przedziwnych jak na rozrywkę inspiracji i stopnia złożoności kompozycyjnej piosenek po rewolty brzmieniowe i wszechstronną niezależność). Innych pewnie nigdy nie poznamy – może losują akordy z książki chwytów dla początkujących?
Parę szybkich myśli ode mnie:
1. Wszystko grają JAKOŚ. Każdy instrument gra JAKOŚ. Każdy sampel jest JAKIŚ. Nie ma tak, żeby utwór był po prostu odegrany: wrażenia same pchają się do kanałów słuchowych. I dlatego nawet przy tych słabszych (mniej wyjątkowych) utworach nie sposób się nudzić: posłuchaj bicia w struny (a zwykle to perkusja zwraca uwagę na rytm), brzmienia basu (brzmienie nie jest zazwyczaj domeną basu), roztrzęsionych klawiszy (częściej to gitary są, kocham to słowo, rozedrgane). Wokal Yorke’a to oddzielny temat.
Radiohead są pomysłowi, podczas gdy ich rówieśnicy i naśladowcy tylko pomysłowo wykorzystuje rzeczy znane. Co nie wyklucza inspiracji, ale „nikt wcześniej tak nie robił” pasuje do co najmniej kilku utworów na płytę. Ostatnia „po prostu zagrana” piosenka to było „Fake Plastic Trees”, ale akurat w jej wypadku do kompozycji nie trzeba było, nie należało niczego dodawać. To współczesny standard: ktokolwiek i jakkolwiek zagra – wyjdzie pięknie.
2. Wczuwają się, ale nie świrują (kompletnie). Pamiętacie mały wypadek w Toronto? Yorke błyskawicznie wychodzi z transu, w jaki tylko on potrafi wejść. Stanowczym „Stop! Stop, stop, stop, stop, STOP!” zatrzymuje koncert. Zadaje pytanie. Wydaje instrukcje: „Get security, get an ambulance, and get him out of here”. Rzuca chłopakom „Third verse: My thoughts are misguided”. Trzy sekundy później jadą dalej, jakby w ogóle nie przerwali, Yorke znów hipnotyzuje publiczność i samego siebie. Ale odtąd już wiemy, że czuwa.
A to tylko przykład czegoś, co rozciąga się na wszystkie sfery ich działalności (kolektywnej, bo solo w ogóle nie wariują. Nawet Thom).
3. Są zwyczajni. Wyróżnia ich to, że nic ich nie wyróżnia; nie dajcie się zmylić Yorke’owi. Pewnie nie zauważylibyśmy ich na ulicy, chociaż znamy ich od dzieciństwa. Nawet Thoma, którego w wydaniu bardziej rozczochranym po zmroku ominęlibyście szerokim łukiem i natychmiast zapomnieli. Nie zauważyć Bono albo The Edge? Choćbyś widział ich po raz pierwszy, od razu wiesz, że są KIMŚ.
Radiohead to chłopaki z sąsiedniej klatki i ani w im w głowie to maskować – dlatego też tak trudno o dobre zdjęcia. Mimo milionów sprzedanych płyt, to zdecydowanie nie jest okładkowy zespół. Bodaj najwięcej z Yorke’a wycisnął „Blender„, ale może powinien się za niego sam wziąć Quentin Tarantino?
4. Są wymagający. Nie tylko muzycznie – medialnie, towarzysko. Przyjeżdża Madonna – piszemy o świętach, profanacjach i nawet biskup się załapie do dyskusji. Przyjeżdża U2 – piszemy o Afryce, o polskiej fladze i piosence dla Solidarności; zapytajmy, co na to Wałęsa. Przyjeżdża Radiohead – nie piszemy wcale albo tak nudny tekst, że aż słabo. Bo o muzykach Radiohead ciężko pogadać (trochę pomogło internetowe rozdawnictwo), za to ich muzyce – można bez końca.
I tym przesunięciem akcentów różnią się bodaj najbardziej, za to przybliżają do… muzyki poważnej. Tu wciąż kultywuje się dyskusje na temat muzyki jako takiej, stąd recenzje płyt klasycznych często bardziej przypominają niż publicystykę. Bo nie sposób po raz setny uciekać w bibliograficzne fakty z życia Bacha, Mozarta albo Mykietyna. Zresztą wokół Radiohead tych autentycznie ciekawych faktów wiele nie ma. Tak, przerabiałem książkowe biografie Radiohead, nuda. Za to czytać o ich kompozycjach mogę bez końca.
5. Mają coś do powiedzenia. Ale serio, a nie tylko na potrzeby tekstów: dzielą się autentycznymi troskami. Widać to po tym, że żyją nimi także w działalności pozamuzycznej. Kiedy Yorke śpiewa o strachu – on faktycznie się boi. Przeczytajcie wywiad albo dwa z Philem Selwayem. Na scenie najbardziej stabilny za swoim zestawem perkusyjnym, poza sceną zwykle milczący (choć ostatnio zaczął sam pisać piosenki i szykuje album solowy: link 1, link 2). Ale to umysł myślący tymi samymi kategoriami co Brian Eno, filozof muzyki.
To tak na szybko, pewnie nazbierałaby się setka (jakieś propozycje?). A tymczasem dość gadania – czas do Poznania.