lipiec 2013

Pompując ego (Kiosk 3/2013)

Thom Yorke - Interview Magazine

Zażywając wakacyjnych wolności warto sprawdzić, jak słucha się muzyki za kratkami, co sztuce tej wyrządziła niedawna wojna w Mali lub poczytać o muzykoterapii dla żołnierzy powracających z Afganistanu czy Iraku. O szkodach, jakie letnie festiwale wyrządzają przyrodzie, napisał tym razem Village Voice, a Buzfeedowi kilku utalentowanych nieszczęśników opowiedziało, jak to jest, gdy wytwórnia nie chce ani wydać twojej płyty, ani wypuścić cię z rąk.

potędze gwiazd popu w zestawieniu z hollywoodzkimi pisze Vulture. I chodzi zarówno o małoletni posłuch społecznościowy, jak i o sprzedaż okładek poważnych magazynów kolorowych. New York Times opowiedział historię człowieka, który wyleciał z Nirvany i Soundgarden tuż przed tym, jak podbiły świat, a potem zrobił zupełnie inną karierę. Herosi kalifornijskiego heavy-metalu lat 80. na czele z Mötley Crüe i Slashem powspominali stare dobre czasy własnego gatunku.

Trudna muzyka czyni nas trudnymi dla obcych, za to smutna na dłuższą metę rozwesela – ustalili naukowcy. I jednak jesteśmy Mamoniami symulującymi tylko, również przed sobą, zainteresowanie nową muzyką. Potwierdzałoby to kolejne potwierdzenie podejrzenia, że muzyka daje nam przyjemność już na etapie oczekiwania. A żeby z góry podniecać się refrenem, trzeba go już znać. Fenomenem pięknych melodii zajął się jeden z autorów Slate, przemycając przy okazji swoje faworytki.

Dominacja Ameryki i Wielkiej Brytanii nad globalnym popem systematycznie kruszeje i około 70 proc. muzyki słuchanej obecnie w 22 przebadanych krajach pochodzi z hodowli lokalnej, podczas gdy w latach 80. była to ledwie połowa. Na Kubie trwa tymczasem wojna domowa, bo tamtejsza tradycja zaczyna przegrywać z miejscowym reggaetonem, który okazuje się symbolizować – a zdaniem krytyków nawet powodować – przemiany kapitalistyczne.

Gdy czytelnicy południowoamerykańskiego Sounds and Colours wybierali 10 najbardziej wpływowych płyt brazylijskich, a reprezentacja Brazylii młodej i miejskiej spotkała się na świetnej świetnej składance, Bartek Chaciński przypomniał o nurcie Tropicália przy okazji nowych dokumentów. Jan Błaszczak rozmawiał z Portishead i Stevem Reichem, a artykułem o fonoturystyce swoją nową książkę zatytułowaną „Doskonale zwyczajna rzeczywistość. Socjologia, geografia albo metafizyka muzyki” zajawił Michał Libera.

Po śmierci Stockhausen sprzedaje i gra się lepiej niż za życia, bo wreszcie nie przeszkadza. Serwis Sinfini przyjrzał się muzyki poważnej pasjach przyrodniczych, a NPR fascynacji jazzmanów stuletnim już Świętem Wiosny. Naukowcy z Kioto i Harvardu zgodnie wykazali, że nawet jeśli nawet efekt Mozarta jest ściemą, to jego dzieła pomagają się przynajmniej skupić. Wybitną zdolność koncentracji okazują się posiadać chórzyści łotewscy, skoro potrafią śpiewać w takim tłumie.

Bloomberg dowiódł, że raperzy pompują swoje ego w tekstach o posiadanym majątku. Najlepsze hiphopowe płyty undergroundowe wybrało Pigeon and Planes i ta połowa, którą zdążyłem poznać, na rekomendacje zdecydowanie zasługuje. Pitchfork przyjrzał się podkładom kreskówkowym, a niejaki Lou Reed zrecenzował pochlebnie Kanyego Westa. Sasha Frere-Jones przyjrzał się zaś Jayowi-Z. Przepraszam, ten drugi już bez myślnika.

W songwriterskim cyklu New York Timesa udzielił się Andrew Bird, a Jeffrey Lewis wykazał na przykładzie Dylana i Rolling Stonesów, że każde słowo w tekście ma znaczenie. Cały wykład o piosenkopisaniu wygłosił sam Nick Cave. W interaktywnej infografice Guardian pokazał, które rejony gryfu gitary czy basu wybitnie lubi 22 wybitnie znanych gitarzystów lub nawet całe kapele.

Office Turntable

Wiele obiecywałem sobie po pierwszym wywiadzie z The Weeknd, bo mało kto debiutuje medialnie na tak późnym etapie kariery. I jeszcze tłumaczy zwłokę faktem, że wcześniej nie miał nic do powiedzenia. No więc nadal za bardzo nie ma, chyba że kogoś interesują kulisy nagraniowe i asertywność Drake’a. Electronic Beats treściwiej przepytało Simona Reynoldsa o nowe, uzupełnione o ostatnie pięć lat wydanie książki Energy Flash, a z samym Thomem Yorke rozmawiał sam Daniel Craig.

Gdy lider Radiohead krytykował Spotify, byli muzycy Pink Floyd pojechali po Pandorze. Billboard dociekał, dlaczego japoński rynek muzyczny dogania amerykański. A pewna firma dowodzi, że zbieranie tantiem za piosenkę Happy Birthday – najbardziej dochodowy pod tym względem utwór wszech czasów – od paru dekad może być nadużyciem. Ciekawych kulis koncertów zachodnich wykonawców w Chinach odsyłam do rozmowy z weteranem, a marzących o karierze wykonawczej do skreślonych przez Jarka Szubrychta dziesięciu wskazówek dla młodych zespołów.

300 małopowierzchniowych niedobitków płytowych na Wyspach odnotowało w pierwszym półroczu skok popytu o absurdalne 44 procent. Zasługa to głównie winyli, których w połowie rozchodzą się właśnie u nich. Także w Stanach rosną, czemu tym razem przyjrzał się NYTimes. O winylową hossę XLR8R spytał szczególnie rozchwytywanych choć niskonakładowych producentów dwunastocalówek. Naczelny Pitchforka popełnił przyjemny felieton o tym, czy winyl brzmi rzeczywiście  lepiej (i od kiedy tak myślimy), a Tableu! odświeżyło przewodnik po kupowaniu LP.

O partyturowych kowerach utworów tanecznych przy okazji przeróbek klasyki Kompaktu napisał Michaelangelo Matos. O komputerowej improwizacji Ethan Hein. Kieran Hebden znany jako Four Tet oprowadził po swoim sprzęcie scenicznym i zarysował własną strategię grania na żywo. Po elektronice wysokiej warto odetchnąć nad wzruszającymi komentarzami pod rave’owymi playlistami na YouTube i przekonać się, że czołówka utworów z Beatportu zmiksowana w jedną minutę brzmi jak… jeden kawałek.

Pewien użytkownik Reddita kolekcjonuje wokale wyizolowane z przebojów starych i nowych (polecam Marvina Gaye’a). Gdzie indziej trafiłem na czyste wokale Freddiego Mercury’ego i Davida Bowiego z Under Pressure. Akademia muzyczna popularnego napoju energetycznego prześledziła genezę 22 słynnych logo okołomuzycznych, a wersji trójwymiarowej doczekała się równie charakterystyczna okładka Unknown Joy Division.

Żeby uwolnić się od słuchawek, pewien innowator wszczepił sobie implanty. Inny wynalazek o nazwie office turntable połączył smartfonem płytę winylową z gramofonem. Kate Bush, której klasyczny teledysk „Wuthering Heights” odtworzyło 300 brytyjskich dziewcząt, okazała się wielką fanką talent show, natomiast Alex Ross pewnej fotografii własnej. W najcichszym miejscu Ziemi podobno da się wytrzymać najwyżej 40 minut.

Calvin zawsze gra.

.

Fine.


Byłbym offowym artystą

Zbigniew Wodecki & Mitch & Mitch (foto: Off Festival)

Na spotkanie ze Zbigniewem Wodeckim oraz Maciem Morettim i Bartkiem Tycińskim z Mitch & Mitch szedłem z przekonaniem, które towarzyszyło pewnie wszystkim zerkającym z uśmieszkiem na program tegorocznego Off Festivalu. Ludzie z odległych galaktyk.

Z biegiem kolejnych kwadransów, kiedy cała trójka zachwycała się nieoczywistymi akordami, zabiegami aranżacyjnymi i miękkim brzmieniem debiutu Wodeckiego, a ten wielokrotnie siadał do pianina, by przypomnieć jakiś ciekawszy zabieg z zapomnianej płyty, coraz bardziej przekonywałem się do krańcowo odmiennego wniosku. Gdyby zaczynali w podobnym czasie, mogliby dziś być w tym samym zespole. Morettiego zachwycają kompozycje Wodeckiego. Wodeckiego porywa żywioł i wolność Morettiego. Byłoby w czym się ubogacać. A w zasadzie jest – w końcu zagrają razem już w następny weekend.

Po raz pierwszy w życiu chętnie odpuściłbym te własne koncerty i na chwilę zajął się tylko tym.

Na spotkanie szedłem też z przekonaniem, że idę robić wywiad. Ostatecznie starałem się po prostu nie przeszkadzać.

.

Fine.


Trudne korelacje

Według powyższego wykresu sprzedaż muzyki cyfrowej silniej skorelowana jest z ruchem torrentowym czy do pewnego stopnia pokrewnymi scrobble’ami Last.fm niż ze sławą społecznościową – a nawet obejrzeniami na YouTube. Na obrazku brakuje Facebooka czy Soundclouda, ale mają podobne wyniki do swoich krewniaków. W krajach europejskich sprzedaż ta okazuje się za to silnie związana ze streamingiem – reprezentowanym tutaj przez Spotify.

Kierunek zależności oczywiście trudno odgadnąć. Czy to rozgłos w kręgach pirackich stymuluje popyt na oficjalne wydania, do czego od dekady próbują przekonywać progresiści? Czy raczej udany debiut komercyjny tych słabiej przekonanych inspiruje do ściągnięcia „na próbę”? Czy pomyślne odsłuchy na Spotify prowadzą do wizyty w internetowym sklepie – bo raczej nie vice versa – czy po prostu spektakularne premiery odbijają się echem i tu, i tam? Ale jak wówczas wyjaśnić ociężałość YouTube? Więcej tutaj pytań niż odpowiedzi.

Ryzykowne wydaje się na pewno przywiązywanie przesadnej uwagi do liczby śledzących/lubiących jako wymiernego miernika „siły rynkowej” artysty. I na to zwraca uwagę Billboard, któremu ukradłem ów wykres. A już szczególnie naiwne okazuje się prognozowanie przychodów na podstawie liczby odsłon na YouTube, czym młode zespoły coraz częściej chwalą się w PR-owych listach intencyjnych. Lepiej zerknąć, co słychać na Torrentach, na Last.fm czy w serwisach streamingowych, bo korelacja z faktyczną gotowością do sięgnięcia po portfel bywa tam kilku-, a nawet kilkunastokrotnie mocniejsza. Coraz większa liczby osób najwyraźniej traktuje YouTube nie jako sposób na poznanie muzyki, ale na jej słuchanie. To krok pierwszy, ale i ostatni w przygodzie z ofertą wydawniczą artysty.

Tego typu dane tylko komplikują i tak już niełatwą dyskusję na temat umownego „Spotify”, jaką ratując nas przed nudą sezonu ogórkowego na nowo rozpętali ostatnio Thom Yorke oraz Nigel Godrich. Sedno ich postulatów zgrabnie podsumował New Yorker, a z radością podpisali się pod nimi muzyczni związkowcy.  Szwedom w sukurs przyszli za to Norwegowie z wykresem, który wcześniej pojawił się już tutaj oraz na tysiącach innych blogów:

 

 

Wyjaśnienie fenomenu znów każdy dobierze sobie podług dotychczasowych poglądów. Jedni wytłumaczą zjeżdżalnię norweskim otwarciem na legalną muzykę cyfrową, bo w przeciwieństwie do sąsiadów przez lata zwlekali oni z wejściem do strumienia, który wypłukałby pirackie skłonności. Inni widzą w tym raczej efekt zaostrzenia prawa.

Włodarze Spotify wolą nie pozostawiać spraw samym sobie i właśnie podzielili się z pozoru zabawnym, ale nietrudnym przecież do samodzielnego wydedukowania spostrzeżeniem, które pokazuje inną jeszcze muzyczną korelację. Według badania przeprowadzonego w Holandii latem ubiegłego roku wybitnie stymulująco na piractwo działają… festiwale muzyczne.

Nasza analiza pokazuje skoki popularności torrentów natychmiast po występie danego artysty. Wyjaśnienie tych skoków wymaga dalszych badań, ale intuicja podpowiada, że ich źródła szukać trzeba między innymi w niecierpliwości słuchaczy [instant gratification].

A zatem wzbranianie się przed streamingiem, a co dopiero wycofywanie z niego według przykładu nowego Yorke’a, powiększy jedynie szarą strefę – tak przynajmniej rzecze Spotify. No chyba że wszyscy posłuchają Damona Krukowskiego, tego od Pitchforkowej tyrady, który zaproponował muzykę całkiem uwolnić i zamknąć w ten sposób niewdzięczny temat. Do czego zmierzamy chyba nieuchronnie od paru dekad, ale przed finałem czeka nas jeszcze przynajmniej kilka sezonów tego serialu.

.

Fine.


Wszyscyśmy Aborygenami

– W moich żyłach płynie krew afrykańskich przesiedleńców, amazońskich Indian i europejskich kolonizatorów, ale tak naprawdę jestem jednym z was.

.
Wypadało doczekać do końca, żeby sprawdzić, kto sfinansował Gilberto Gilowi „Viramundo”, czyli wideowidokówkę z międzykontynentalnej wycieczki krajoznawczo-muzycznej. Łatwo nie było.

Legenda brazylijskiego songwritingu lata po świecie jakoby w poszukiwaniu wspólności z nacjami i społecznościami uciemiężonymi przez różnej maści najeźdźców, misjonarzy czy kapitalistów. Nachodzi w tym celu trójkolorową młodzież rapującą zrymowany ad hoc protest song albo aborygenkę wykonującą białe amerykańskie country. Ze stolicy RPA skacze do muzykalnej wieśniaczki. Zagląda do Amazonii, by posłuchać o ginących lasach i zatańczyć tubylcom. Nawiedza półdzikich z australijskiej północy i gości u tamtejszego ministra, wcześniej lidera Midnight Oil. Jako że i Gil szefował niegdyś brazylijskiemu resortowi kultury, na koniec rozmowy mogą zgodnie skonstatować:

– Bycie muzykiem i bycie politykiem to dwie zupełnie inne rzeczy.
– Tak.

Wszędzie Gil czuje się u siebie. Gdy przyjeżdża do Johannesburga, po występie w lokalnym talk show brata z technikami pochodzenia – wyznają na wstępie – nigeryjskiego. Okazuje się, że i on jest Nigeryjczykiem! (A także Indianinem i zdaje się aborygenem). Chociaż swojego jorubijskiego imienia nie pamięta, co nieco konfunduje rozmówców, ostatecznie dostaje nowe. Schadzkę kończy odkrycie:

– Świat jest mały.
– Tak.

Konsekwencje kolonizacji, apartheid, emigracja, czystki kulturowe, wycinanie lasów równikowych – im poważniejszych tematów Gil dotyka w swej chaotycznej podróży, tym większy niesmak budzi głębia jego społeczno-historycznych eksploracji. W jednej ze scen ogląda ślady po kulach w pewnej johannesburskiej rezydencji i przegląda zdjęcia ofiar brutalnego reżimu. W następnej zwiedza secesyjny teatr, którego otwarcie zbiegło się z masakrą w Soweto. Daje w nim euforyczny koncert wespół z lokalnym poetą-pieśniarz i kameralną orkiestrą, a następnie wraca na swój kontynent posłuchać hymnów o ginącej puszczy amazońskiej. Oświęcim, Katyń, występ w Pałacu Kultury, Rospuda – w kwadrans?

– A wiecie, że ja spędziłem trzy miesiące w więzieniu?
– Tak.

Na Azję nie starczyło czasu, ale przynajmniej przejeżdża samochodem koło ambasady Indii. Dowiaduje się, gdzie pomieszkiwał Gandhi. Jakby tego rodzaju kuriozalnych powierzchowności było mało, wszystkie wątki scala topos kawiarenki internetowej pełnej dzieci i młodzieży, bo popularyzacją nowych technologii Gil zajmował się będąc u władzy i widocznie pozostało to jego konikiem. Rozmowa z aborygenem o narodowym wykorzenieniu. Cięcie. Rozmowa z setką dzieci o facebookach.

Co w przypadku filmu muzycznego najsmutniejsze, także muzycznie dominuje bylejakość. Jeśli nie poziom samych wykonań podłączającego się do kolejnych lokalsów Gila – chyba że jego debiut rapowy to dla kogoś gratka – to losowość przeskoków stylistycznych oraz dobór reprezentantów miejscowych scen. Wartościowe scenki można policzyć na zębach widelca: Gil gra solo w jakimś brazylijskim zaułku, Gil słucha aborygeńskiego transu, Afrykanka dźwięcznie mlaska, Gil skromnie akompaniuje indiańskiej pieśniarce. Czy dla tych kilku scen i dla kilku efektownych widoków jednak warto?

– Não!

.

Fine.



Jeźdzcy apokalipsy

Boards of Canada - Tomorrow's HarvestBoards of Canada – Tomorrow’s Harvest (Warp)

Obiecałem sobie nie silić na recenzję „Tomorrow’s Harvest” po lekturze wywiadu, jakiego Boards of Canada udzielili GuardianowiOpowiadają tam o fałhaesowej aurze, którą osiągnęli maniakalną nadprodukcją i podpatrzonymi w starym kinie wahaniami tempa. O wątkach urywanych na wzór pierwszych kolorowych soundtracków. O arpeggiatorze Johna Carpentera i mniej oczywistych, lecz głębszych podobno inspiracjach tonem filmowego mroku lat 70. i 80.

Jak niecierpliwe dzieci wyskakujące z kryjówki wbrew jedynej zasadzie zabawy w chowanego bez czekania na słuchaczy wyjawiają smaczki, którymi ten album nafaszerowali. Mówią nie tylko o ogólnych procedurach perkusyjnych, ale i genezie tajemniczego jednosekundowego detalu z mocarnego „Cold Earth” – mieli tę sekundę wyprodukować na sprzęcie, którego zdobycie kosztowało „szmat czasu i mnóstwo mil” – albo strukturze całego albumu, która przypomina palindrom z osią w postaci utworu „Collapse”. Zapewne dla pokreślenia owej „celebracji idei upadku raczej niż przeciwstawiania się mu”, myśli przewodnią płyty, której tytuł zaczerpnięto od sklepu sprzedającego ekwipunek na Armageddon.

Opowiadają również o fizycznej i artystycznej izolacji, w jakiej przez te osiem lat powstawało „Tomorrow’s Harvest”. W zaciszu nowozelandzkim, w sielance szkockiej wsi – oto i rozwiązanie kolejnej zagadki albumu, czyli jej nie tyle ponadczasowego, co pozaczasowego charakteru. Pogłębianie własnych technik wypracowanych za młodu i już wówczas opartych zresztą na wszechstronnym recyclingu połączyli z inspiracjami kinem podobnie rozstrzelonym chronologicznie. Zsumowało się to wszystko w muzykę, która stanowi przeciwieństwo jednoznacznych dekadowo retromaniakalnych strzałów, tak że wpisywanie Boards of Canada w jakiekolwiek nurty wydaje się jeszcze bardziej wymuszone i bezcelowe niż przed piętnastu laty. Jako ludzie oderwali się kompletnie od świata muzyki, ale i świata w ogóle. Twórczość ich nie może być inna.

Zrecenzowali się więc lepiej, niż którykolwiek z krytyków potrafiłby i niż większości by się chciało. Piszę więc dla zwrócenia uwagi na pobocze tej i kilku innych premier ostatnich miesięcy, które wydaje mi się kontynuacją pewnego wątku popularnomuzycznej telenoweli. W latach 50. poprzedniego wieku do znanych z radia i płyt dźwięków przykleił się wizerunek telewizyjny wykonawcy. Nie było muzyki Elvisa bez uczesania Elvisa, bez stroju Elvisa, bez bioder Elvisa. Nawet dziś łatwiej oglądać jego występy z wyłączonym dźwiękiem niż słuchać go bez wizji. W dwóch kolejnych dekadach podobnie stało się z okładkami (m.in. za sprawą Beatlesów) i zachowaniem scenicznym (od The Doors po The Who). A na początku lat 80. nieodłącznym atrybutem muzyki Michael Jackson wespół z MTV uczynił teledysk. Idea obcowania z „czystą muzyką” stopniowo się oddalała.

Odnoszę wrażenie, że w tej chwili do bagażu okołomuzycznego włączamy towarzyszącą jej narrację marketingowo-społecznościową, krzyżówkę planu i spontanu. Nie tylko ze względu na niedawny artykuł o kampaniach promocyjnych trudno mi myśleć o „Yeezusie” w oderwaniu od buźki autora projektowanej na którejś z 88 ścian świata czy „Tomorrow’s Harvest” bez powidoków pustynnej transmisji i globalnego pościgu za sześciocyfrowymi kodami. Ale i nowy longplay My Bloody Valentine wyłania mi się z towarzyszącego mu strumienia komentarzy i tweetów, podekscytowanych uczestników okolicznościowego czatu i porannego wysypu tyleż nieskładnych co nieskazitelnie euforycznych opinii. Chaosu, który zespół zafundował nam nagłą premierą i który znakomicie wpisał się w zawartość płyty.

Na odbiór muzyki i przedtem kładły się oczywiście okoliczności jej narodzin. Trudno słuchać „Rock Bottom” w oderwaniu od wyskoku Wyatta czy „Pink Moon” bez wizji osamotnionego, dryfującego ku ostatecznej mecie Drake’a. (O ile się te historie poznało). Tak silna osnowa fabularna towarzyszyła jednak pojedynczym premierom i wynikała albo z życiowych perypetii albo pierwotnego sprzężenia muzyki z dziełem tudzież wydarzeniem pozamuzycznym. Czy wkrótce stanie się regułą?

Zżymanie się na tego rodzaju dostawki czy pobłażliwe ich traktowanie byłoby ryzykowne, bo śladem swoich poprzedników nieraz stanowić one mają nieodłączną część doświadczenia dzieła, a nie tylko jego promocji. Najlepiej pokazuje to własnie „Tomorrow’s Harvest”, wzajemne przenikanie zawartości płyty z towarzyszącą jej premierze grą. Do apokaliptycznej myśli przewodniej albumu nawiązuje okładkowy majak Los Angeles. Ten wiąże się z kolei z nieodległą bazą militarną z okresu Zimnej Wojny. Zimnowojennym teoriom spiskowym zespół oddał hołd rozrzucanymi po świecie nagraniami z sekretnym kodem, którego miliony Amerykanów słuchały swego czasu na falach krótkich – a niektórzy nawet je wydawali na płytach. Wreszcie owa pustynna prapremiera.

Zagadka i okładka, opuszczony pustynny park i opuszczona baza wojskowa, doniosłe wizje zmierzchu cywilizacji i zabawa w apokaliptyczny survival – oto składowe opowieści, wydarzenia, płyty „Tomorrow’s Harvest”.

*

James Holden – The Inheritors James Holden – The Inheritors (Border Community)

 

Stawiam Holdena obok Boards of Canada nie przez kojarzącą się nazwę wytwórni czy utwór „Delabole”, który na „Tomorrow’s Harvest” czułby się lepiej niż u własnego stwórcy. Ich praktyki przywodzi na myśl szereg innych cech północnego półrodaka, jak choćby owa pozaczasowość. Osiągana tyleż metodą recyclingu akustycznego – no niezbyt elektronicznie brzmi ta płyta – co stylistycznego. Weźmy otwierające „Rannoch Dawn”: zaawansowana inżynieria laptopowa czy podrasowany krautrock?

Po kanadyjsku chwieją się również rytmy Holdena i rozciągają jego takty. A przerasta ich swoim ADHD. Ciągła fluktuacja pomysłów, zrywanie wątków i zawiązywanie kolejnych. Gdyby przyszło mi jednym słowem opisać „The Inheritors”, postawiłbym na „ewolucję”. Ciągłą, organiczną, rozkosznie nieprzewidywalną. Osobną paletę brzmień przynosi bowiem nie tylko każdy kolejny utwór, ale i wewnątrz nich odbywają się wciąż małe przewroty. Kto przewidziałby końcowe poślizgi stereofoniczne „||: A Circle Inside A Circle Inside :||”? Albo euforyczny finał „Renaty” czy avantjazzowy „The Caterpillar’s Intervention”? Albo el-muzyczną słodycz, która po dwóch minutach oblewa chropowaty burdon „Blackpool Late Eighties” – i pozwala mu się na powrót wynurzyć dopiero na mecie?

Podobny efekt „dziania się” Boards of Canada osiągnęli wtranżalając siedem godzin materiału w jedną. Bardzo prawdopodobne, że Holden nie mniej nasiedział się przy „The Inheritors”, główkował wszak nad swym drugim longplayem ledwo o rok krócej niż edynburczycy nad swoim comebackiem. Staranność dotykająca pojedynczych dźwięków i wielopoziomowa nieobliczalność przypisują Holdena raczej do niespokojnego światka IDM-owego przełomu milleniów niż współczesnych stronnictw producenckich kurczowo uczepionych kreski taktowej. I może o to chodzi w tytułowych spadkobiercach.

*

Zomby - With LoveZomby – With Love (4AD)

Ocena 2/6

 

À propos uczepionych kreski taktowej… To najpewniej najgorsza płyta, jaką zdarzyło mi się przesłuchać w tym roku w całości. Przesłuchać trzy razy, mimo że zawsze swoje domowe zabawy produkcyjno-kompozytorskie przerywałem dokładnie w momencie, gdy prowadziły mnie do podobnych wyników. Bezcelowych, bezmyślnie repetowanych podkładów do czegoś, co można by nazwać kompletnym utworem dopiero po dograniu dwóch wyższych hierarchią planów.

Kiedy pierwsi klubowi majsterkowicze ciosali podobne pętle w latach 80. czy na początku 90., broniły się wówczas nowatorstwem, a obecnie mają wartość klasycznych półproduktów, którym zawdzięczamy pełnię zrealizowaną przez następne pokolenia. Kiedy współcześni sypialniani producenci wystawiają na słuch publiczny pokrewne „Orionowi” dżingle, to jedynie w celu złowienia kolejnego raperskiego samorodka, który taką patetyczną pustkę wypełni życiem. Napisałbym, że Zomby dryfuje ku topornemu prymitywizmowi, ale mogłoby to jeszcze zabrzmieć intrygująco. A to pospolita, wtórna nuda, typowe dziecku artystycznej bezpłodności i braku zaangażowania. W zestawieniu z zawartością płyty jej tytuł budzi we mnie obawy, czy ktoś tu aby nie postradał zmysłu muzycznego – czy tylko sobie z nas zakpił.

*

Mount Kimbie - Cold Spring Fault Less YouthMount Kimbie – Cold Spring Fault Less Youth (Warp)

Ocena-3-6

Dwa najlepsze utwory na drugim longplayu Mount Kimbie zawdzięczamy udziałowi 19-letniego King Krule, kolejnego wychowanka fabryki gwiazd. Zderzenie zgorzkniałych melodeklamacji najbardziej czarnego spośród rudych wokalistów z arcypoprawną produkcją londyńczyków intryguje już na zasadzie kontrastu – i to nawet przy dwucyfrowym przesłuchaniu. Niestety także w kontraście do reszty materiału płyty – w połowie instrumentalnego, w połowie dość miernie wokalizowanego.

Debiut Mount Kimbie w ciągu trzech lat stracił wiele ze swojego uroku. Ale w momencie wydania cieszył wypieszczoną produkcją i tyleż zaspokajaniem co podsycaniem pytań o to, co po dubstepie. Przy tutejszym poziomie energii i inicjatywy mówić można co najwyżej o smoothstepie, bo prócz wspomnianej pary karykaturalnych reminiscencji grime’u tylko przyduszone „Sullen Ground” zasługuje na swoje trzy i pół minuty i potwierdza sceniczny rodowód. W pozostałych trzydziestu minutach „Cold Spring Fault Less Youth” ani pieszczot, ani intryg.

.

Fine.


Towarzystwo Yeezusowe

Kanye West as Yeezus

Na łamach Dwutygodnika piszę o boskich pretensjach raperów. W zbieraniu wątków pomógł mi wydatnie serwis RapGenius, a w interpretacjach dwoje ekspertów: Adam Bradley odpowiedzialny za książkę „Book of Rhymes: The Poetics of Hip Hop” oraz głośną swego czasu „The Anthology of Rap”, a także największa chyba na świecie specjalistka od hiphopowej teologii – dr Ebony Utley, czyli autorka „Rap and Religion: Understanding the Gangsta’s God”.

Poza obserwacjami umieszczonymi w artykule, Utley zwróciła mi uwagę na ciekawy szczegół: rapowe teledyski zwykły pokazywać, jak ich bohaterowie wchodzą do kościoła.

„Niezwykle rzadko pokazuje się ich od razu wewnątrz. Gest ten oznacza według mnie poszukiwanie miejsca odpoczynku, odosobnienia. Hiphopowcy patrzą na swoją codzienność jak na przedzieranie się przez pustkowie. Trochę na wzór czterdziestoletniej wędrówki Izraela przez pustynię. Na końcu tej drogi czeka jednak ziemia obiecana. Jeśli na ziemi doświadczamy piekła – jak chociażby w przypadku 2Paca – to przynajmniej po śmierci czeka nas niebo. O piekle notabene raperzy prawie nie wspominają. Dla nich piekło jest tu i teraz. Ale nie ma nic wspólnego z wiecznym potępieniem: to raczej więzienie, z którego trzeba się wyrwać”.

Tylko co o ziemskim piekle wie w 2013 roku Kanye, pomijając może nieżyczliwe komentarze na Twitterze? Utley odpiera:

„Kanye pochodzi z Chicago i na pewno zna statystyki, według których więcej dzieci i nastolatków ginie w tym mieście niż amerykańskich żołnierzy w Afganistanie. Oto prawdziwe pole bitwy. Być może dorobił się w życiu majątku i sławy, ale pochodzi z miejsca, gdzie każdego dnia podobni mu ludzie są mordowani”.

.

Fine.



Z ciekawości

Czy ktoś z czytających tego bloga był na tegorocznym Open’erze?

.

Fine.


Gdzieś to słyszałem

Z zapowiedzi tegorocznej Warszawskiej Jesieni:

W programie koncertu również polska premiera niezwykłego utworu Pawła Mykietyna Wax Music, przewrotnego odwrócenia postępu w rejestracji i odtwarzaniu dźwięku, swoistej „analogizacji” danych cyfrowych. Kompozytor przepisał dźwięki elektroniczne na fortepian i fonograf.

Każdorazowe wykonanie 23-minutowego utworu jest niepowtarzalne, fonografy odgrywają bowiem dźwięk z woskowych wałków, które podlegają stopniowej degradacji przy każdym odtworzeniu. To utwór, który będzie stopniowo zanikał, przestanie istnieć.

.

Fine.