.
czerwiec 2013
Robot Band
Także w muzyce Japończycy słyną z udoskonalania – a przynajmniej przerysowywania – cudzych pomysłów. Anglosaskie redakcje obiegły ostatnio fragmenty koncertu tamtejszego girlsbandu, któremu akompaniuje robotband. Mnie przypomniało to od razu o występującym dziś w Poznaniu Kraftwerku, który przymiarki do podobnego wyczynu podejmował już w 1981 roku, a zrealizował je dziesięć lat później.
O zespole miałem ostatnio przyjemność rozmawiać z Bartkiem Chacińskim i Jerzym „el-muzyka” Kordowiczem na antenie radiowej Dwójki (start około 33. minuty). A w „Polityce” co nieco o Kraftwerku napisać, opierając się na niedawnej rozmowie z liderem grupy Ralfem Hütterem. Jeśli chodzi zaś o samą muzykę, to w ramach rozgrzewki przed koncertem można sobie posłuchać 20 najlepszych utworów grupy według redakcji Porcys.
.
Idole
Panarabską edycję telewizyjnego „Idola” wygrał w ostatni weekend 23-letni śpiewak weselny, który przynajmniej do niedawna mieszkał w obozie dla uchodźców w Strefie Gazy. W finale Mohammed Assaf (ten w środku) pokonał konkurentów z Egiptu i Syrii (nie ci po bokach). Palestyńczycy świętowali jego zwycięstwo na ulicach przynajmniej kilkunastu miast, było dla nich bowiem tyleż wielkim sukcesem, co rezultatem wielkiej mobilizacji. Do głosowania zachęcały nie tylko plakaty rozklejane na murach Strefy Gazy, Zachodniego Brzegu i Wschodniej Jerozolimy, ale nawet sam prezydent Mahmud Abbas. Szefowie Banku Palestyny obiecali dorzucić do puli setki tysięcy firmowych SMS-ów.
Zwycięstwo Assafa to również wielki kłopot dla rządzącego w Gazie Hamasu. Organizacja zablokowała projekcję finału konkursu na głównym placu Strefy, a kontrolowana przez nią telewizja wygraną Assafa zignorowała. Hamas, która ostatnio próbuje zabronić nieślubnym parom wspólnych spacerów po plaży, uznaje programy typu „Idol” za sprzeczne z islamem. A do tego Assaf pokazał się przed kamerami w chuście arafatce kojarzonej nie tylko w Polsce z założycielem konkurencyjnego Fatahu. Nowo wybrany idol po ogłoszeniu wyników zaapelował też o jedność narodową, czyli w domyśle o zakończenie konfliktu pomiędzy obiema organizacjami. Najlepsze, co w atmosferze euforii Hamas mógł zrobić, to zbytnio przeciw tej radości nie protestować.
Zaskakująca jest częstotliwość, z jaką wymyślony na Zachodzie wyłącznie dla celów merkantylnych „Idol” wkracza w przestrzeń społeczno-polityczną w krajach Azji, Afryki czy Bliskiego Wschodu. Socjologowie czy politolodzy już kilka lat temu zwracali uwagę na to, że w krajach niezbyt demokratycznych programy typy talent show tracą wyłącznie rozrywkowy charakter i stają się doskonałą szkołą właśnie demokracji i równości.
Chińczycy odkrywali dzięki nim, że głos każdego z nich ma znaczenie. Co władze komunistyczne zauważyły z lekkim opóźnieniem i dopiero po spektakularnym sukcesie „Super Girl” – prawie pół miliarda osób oglądało finały – postanowiły zawiesić emisję tej „wulgarnej”, „manipulacyjnej” „trucizny dla młodzieży”. Publiczność w RPA przez lata dojrzewała do zwycięstwa czarnoskórego kandydata. W Arabii Saudyjskiej, gdzie śpiewa zastąpiono recytacją wierszy, szokowało już postawienie kobiet z bezpośredniej konkurencji z mężczyznami. Zwyciężczyni jednej z edycji zaimponowała podwójnie, bo decyzją o występie sprzeciwiła się woli męża. W Afganistanie sukces własnego zespołu za pomocą SMS-ów przegłosowali wrogowie wszelakich głosowań – Talibowie.
Jakkolwiek zabawnie to zabrzmi, sama nauka akceptowania porażki bez natychmiastowej chęci zemsty w wielu krajach jest podobno nowością. Do tego wbrew obawom o „westernizację” tamtejszych kultur idolopodobne programy raczej wyciągają z nisz zapomniane ludowe tańce i lokalne tradycje muzyczne. Bo mimo wspólnego formatu i podobnych czołówek każdy lokalnych „Idolów” okazuje się mieć własny, niepowtarzalny charakter. I jak widać miewa również nieprzewidziane konsekwencje pozamuzyczne.
A jeśli chodzi o Mohammeda Assafa, to najlepiej brzmi a capella.
.
Warto powracać
Brazylia
Passo Torto – Passo Elétrico (YB Music)
Niebywałe wyczucie czasu. Za moment na ulice São Paulo wyjdzie pierwsza garstka niezadowolonych. Niby z podwyżek biletów, w praktyce z cięć wydatków wszędzie poza stadionami. Garstka ta zainspiruje setki tysięcy rodaków z innych regionów Brazylii. W ślad za nimi podążą armatki wodne i polecą pociski z gazem, prowokując niezbyt korzystne skojarzenia z Turcją.
Dosłownie kilka dni przed skrzesaniem owej pierwotnej iskry w tym samym São Paulo ukazuje się album, na którym krytykuje się niezrównoważony brazylijski boom gospodarczy – ostatnio zresztą w odwrocie – oraz jego wpływ na życie lokalnych społeczności. W tym szczególnie tej z najbliższego sercu muzyków São Paulo. Najbardziej zadumany utwór na płycie nosi tytuł „A Cidade Cai” – „Miasto upada”.
*
Jako fundament kwartetu Passo Torto oraz tria Metá Metá gitarzysta Kiko Dinucci gościł w moich podsumowaniach roku trzykrotnie w ciągu zaledwie dwóch ostatnich lat. I najpewniej powtórzy ten wyczyn w roku bieżącym, bo mało kto śpiewa i gra dziś tak do rzeczy. W gąszczu zwięzłych piosenek, z których tylko jedna ma odwagę przekroczyć granicę czterech minut, skondensowane melodie wręcz na siebie zachodzą. Mimo tego zespół co krok manifestuje poczucie swobody w tej ograniczonej również brzmieniowo i stylistycznie materii – bo aranżację jak przedtem ograniczono do głosu oraz gitar – premierowo elektrycznej i po staremu akustycznej, basowej i cavaquinho.
Skąd ta swoboda? Ano pod nieobecność perkusisty Passo Torto czynią rytm parametrem równie zmiennym, co nuty i akordy. A paletę ograniczonego instrumentarium urozmaicają dokazując pedałami, do którego to procederu odnosi się tytułowe „elétrico” (raczej niż do samego faktu podpięcia przystawek do pudeł rezonansowych). Cudownie wyśmiewają przy tym odruchy ucha przyzwyczajone do przewidywania zachodniej prostolinijności. Czyli przyjemne z pożytecznym. A do tego za darmo.
*
Apanhador Só – Antes que Tu Conte Outra (s/r)
Brazylijczycy należą jednak do słońca. I futbolu. Thom Yorke nigdy by sobie nie pozwolił na wesołe chóralne stadionowe przyśpiewki czy inne niepoważne zagrania (0:37), ani na tak bezpretensjonalnie wdzięczną okładkę. O Yorke’u wspomnieć trzeba, bo w skali makro właśnie drogą Radiohead wydaje się podążać kwartet prowadzony przez niejakiego Alexandra Kumpinskiego.
O ile bowiem debiut chwalono za prostotę, o tyle druga płyta śmiało odbija ku eksperymentom przy jednoczesnym podkręceniu gitarowego żywiołu. Nie mam pojęcia, na ile zespół ucieszy się z miana latynoskiego Radiohead, lecz sam się na nie skazał. Czym? Tym samym, czym cieszy: wielowątkowością i różnorodnością. Zestawianiem rzężeń à la „The Bends” z klasyką MPB (1, 2), ponurych melodeklamacji z dosadną psychodelią (3, 4), dwuminutowego akustycznego strzału wycelowanego w trójkopodobne radia z radosnie połamanym indie-folk-rockiem (5, 6). I tak to się toczy. Rozkoszne marnotrawienie pomysłów, które tak jak bezczelnie okcomputerowy aranż utworu „Rota” panowie uznają za patent jednorazowego użytku i zaraz po zaaplikowaniu rozglądają się dalej.
Dobrze o Radiohead świadczy, że ich klasyczne płyty wciąż potrafią inspirować pokolenia wschodzące i to na dalekim zachodzie. Ale chyba jeszcze większe uznanie należy się tym, którzy po kilkunastu latach wciąż potrafią z owych klasyków wycisnąć coś niestęchłego. Apanhador Só wyciągnęli wprawdzie niepełną godzinę lekcyjną, gęstą jednak od pomysłów tak w zamyśle, jak w ich realizacji. W tym również w skorzystaniu z crowdfundingowego altruizmu. Którym inspirowani wystawili całe „Antes que Tu Conte Outra” do ściągnięcia.
*
Tłumaczę sobie brak porównywalnego zachwytu w dwójnasób. Pierwszym winowajcą jest jakość singla „Hortência”. Nie dorasta do niego żaden z pozostałych dziewięciu kawałków longplaya wyczekiwanego – jak się okazuje – po obu stronach Atlantyku. A ambicję taką wykazują może trzy. (Na lidera pościgu wytypowałbym „Bósforo”). Wysiłki nielicznych śmiałków niweczy zaś nonszalancja, z jaką Dorgas tolerują dłużyzny z anty-kulminacją w trwającym 7,5 minuty „Campus Elysium”. Może gdyby trafili do Kompaktu jakieś półtorej dekady temu?
Druga rzecz tyczy się gustów i zasługiwałaby na porządną analizę, która wykazałaby obiektywne pokrewieństwo młodzieńców z Rio z pewnym charakterystycznym nurtem polskiej muzyki rozpiętym pomiędzy Papa Dance a Afro Kolektywem z jedną trzecią polskiego indie-rocka i -popu gdzieś pośrodku. Chodzi o melodykę i harmonię w pierwszej kolejności. Ale również zwyczaj budowania aranżów z pozornie obojętnych na siebie nawzajem, luźno powiązanych instrumentów, pojedynczych brzdąknięć gitary, meandrującego samowolnie basu, muśnięć nieobecnych (myślami) klawiszy oraz atmosferę niedopowiedzenia i niedookreślenia podpieraną akordami nonowymi czy septymowymi.
W swoim całokształcie pozwala to na takie beztroskie akrobacje, jak ta z drugiej minuty utworu „Faisão Dourado (Tendência e Cor)”:
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2013/06/Dorgas.mp3]Fragment ten idealnie wpisuje mi się, albo wręcz definiuje wyimaginowany, stereotypowo uśredniony gust bynajmniej nie tylko członków redakcji Screenagers, ale całych połaci polskiej publiczności, która w długich dziejach rodzimego muzykowania najwyżej ceni sobie lata 80. Dla mnie to forma neutralna – i oto wyjaśnienie drugie – i stosunek do niej zależy od klasy wypełnienia, z którą jako się rzekło różnie tutaj bywa. Ale to raczej oczywiste u debiutantów. Których z rozkoszą zobaczyłbym na Off Festivalu u boku Mitchów, TCIOF, Afro i Sorji Morji, by sprawdzić powyższe trajektorie. A na razie warto posłuchać płyty – do pobrania naturalnie za darmo.
*
Wado – Vazio Tropical (Oi Música)
Napędzana smyraniem werbla i dźwiękami tuby bądź innego helikonu miniaturka „Quarto Sem Porta” to mój oficjalny hymn jutrzejszego rozpoczęcia lata. Postanowiłem to jeszcze przed tym, jak pod koniec wynurzył się z tej samby dziewczęcy śmiech. Zakończenie wakacji będzie można opłakać z kolei przy prześlicznym w swej prostocie „Cidade Grande”. Wysłany witać słuchacza zdaje się zapowiadać klasyk jakiegoś patriarchy brazylijskiej frakcji akustycznej.
Dalej powtarza się jednak casus Dorgas. Czyli następuje seria delikatnych rozczarowań, które przez melodyczne i wykonawcze naiwności zahaczają miejscami także o lekkie zażenowanie. Do dwóch podlinkowanych wyżej wyjątków dopisałbym jeszcze trzecie znalezisko i nie byłby to wcale kawałek z Macelo Camelo, który odwiedził mnie w podsumowaniu 2011, ale ewoluujące z folku w rocka „Zelo” z gościnnym udziałem Cícero. Pomimo młodego wieku zachwyca już rozkosznym matem głosu z tendencjami ku starczej chrypce. To wszystko daje razem tylko osiem minut świetnej muzyki. Choć gdy uwzględnić długość całej płyty – 28 minut – to może i aż?
.
Zapomniałem, co miałem tu wpisać
Tako rzecze Kanye
Pozostając przy hip-hopie:
You know, if Michael Jordan can scream at the refs, me as Kanye West, as the Michael Jordan of music, can go and say, “This is wrong”.
.
Przeczytawszy powyższy fragment rozkosznej rozmowy Kanyego Westa z krytykiem „New York Timesa” doznałem olśnienia – byc może spóźnionego o dobre kilka lat. Kanye faktycznie ma w sobie coś z wielkiej legendy NBA, tyle że wcale nie chodzi o Michaela Jordana.
Dodatek sportowy do „Gazety Wyborczej” publikował przez lata rubrykę pt. „Tako rzecze Shaq”, do której wrzucano co zabawniejsze wypowiedzi koszykarza. I od strony owych parkietowych mądrości Shaq był ewidentnym protoplastą persony medialnej Kanyego, w tym szczególnie jego działalności na Twitterze.
No bo spróbujcie zgadnąć, które z poniższych wypowiedzi pochodzą z profilu Kanyego, a które ze złotych ust Shaq:
.
1. Jestem jak prezydent Bush. Możecie mnie nie lubić, możecie mnie nie szanować, ale wybraliście mnie swoimi głosami.
2. Codziennie rano staram się zejść sobie samemu z drogi.
3. Nigdy nie zajmuję się problemem. Zajmuję się rozwiązaniem.
4. Jaki sens ubierać się gustownie, skoro mam zamiar zachowywać się kompletnie inaczej.
5. Chodząc na randki z modelkami, musiałem polubić małe pieski.
6. Mam cudowną żonę, wspaniałą rodzinę, wielu przyjaciół, mnóstwo pieniędzy, mam Ferrari, z którego zdarłem właśnie górę i przerobiłem na kabrioleta
7. Jestem w Dubaju. W szlafroku hotelowym czuję się jak szejk.
8. Cierpiałem, krwawiłem, nauczyłem się.
9. Różnica między seksem i miłością? Seks jest formą sztuki. A miłość to dbanie o osobę, z którą tworzysz to dzieło sztuki.
10. Jedyną rzeczą, która mnie motywuje, to by ludzie mówili o mnie nawet po tym, jak zakończę karierę.
11. W życiu czasem trzeba poczekać na następną windę.
12. Opinie są jak ludzkie pępki. Każdy ma swój.
13. Nie zranicie moich uczuć. Moich uczuć nie da się zranić, bo ja nie mam uczuć.
Odpowiedzi w komentarzu.
A na koniec przypomnę, że wprawdzie dwa lata temu Kanye sam o sobie rapował, iż jest „just as important as Michael Jordan”. Ale w tym samym kawałku, ledwo kilka linijek wcześniej, potwierdził swoje prawdziwe pochodzenie: „I’m leaving you haters like when Shaq left the Lakers just to heat it up”. Co najzabawniejsze, identyfikowanie się zachodzi w obie strony.
.
feat. Kendrick Lamar
Zamiast czekać na nowy longplay Kendricka, można sobie skompilować tegoroczne gościny i wyjdzie pełny krążek. Wydawało mi się, że jakoś za jego feat.ami nadążam. W styczniu A$AP Rocky, potem radiowy Quadron i jajcarskie The Lonely Island, zaproszenia słali też skutecznie 50 Cent oraz Kid Cudi, a partią śpiewaną odpłacił za wszelkie trudy J. Cole’owi. Do starszych kawałków wmiksowali go sobie zgodnie Emeli Sandé, Miguel i Solange. Coś jeszcze? Ano zauważyłem właśnie, że znacznie więcej.
Przynajmniej połowy tych odwiedzin mógłby sobie oszczędzić. Przede wszystkim ze względu na walory muzyczne owych dzieł, ale o pozycję medialną też martwić się przecież nie musi, bo po ostatnim krążku nigdy nie będzie już potrzebował stawać u boku Dido,. Chyba że chciał, bo po Eminemie uchodzi ona za jakieś raperskie trofeum? Gospodarzom za to na pewno miło było pokazać się z nową najlepszą rzeczą, która zarazem nie straciła jeszcze wiary. ulicy.
Tym bardziej wyróżnia się spośród tego koniunkturalnego tłumu Kanye West. Nieobecność Lamara na „Yeezusie” aż bije po oczach. Bo można było sprawę załatwić pokojowo i zgodzić się, że ktoś chwilowo błyszczy bardziej i z tego blasku skorzystać, no ale jednego mamy na świecie Kanyego, który do ukłonów niezdolny i wbrew pozorom za to go kochają. Mógł też udawać, że w ciągu ostatniego roku nic się w grze o tron nie zmieniło i spokojnie zaprosić raz jeszcze Justina Vernona, co też zrobił. Błąd.
Kilkanaście godzin temu nowy singiel „Collard Greens” wypuścił ScHoolboy Q. To najlepszy utwór w jego karierze i najlepszy tegoroczny featuring Lamara. Wrażenie robi już (po)waga i nośność produkcji przy tak lekkim aranżu. THC raczej wyszurał niż wybił beat, melodie poprowadził prawą krawędzią klawiatury, a cztery basowe nuty zapętlił tak miękko, że nie przyszpanujesz nimi nawet z najbardziej przypakowanego bagażnika. Prawdziwa jazda zaczyna się jednak dopiero, gdy dosiada się Kendrick.
W jednym rytmie i tonie wytrzymuje – uwaga – całe trzy wersy. Tyle że nawija w nich po hiszpańsku. Później dwoi się i troi, tak że poprowadzony przez niego odcinek wypadałoby rozpisać po szkolnemu na plan wydarzeń. W czym miejscami okażą się soundcloudowi komentatorzy:
• 1:50 – Hol up! — przedmowa
• 1:52 – BIAATTTCCCHHHH! — zawiązanie akcji
• 1:53 – This yo’ favourite song — ekspozycja
• 1:55 – Kendrick spittin in Espanol…lol dope!!! — no ćpun
• 2:03 – Let’s get it — przejście na matczyny = podkręcenie i uwolnienie tempa
• 2:07 – I am more than a man I’mma God — zstępujący po pięciolinii + zeskok o sekstę
• 2:11 – Dot Dot Dot Dot — czyli sztandarowy Kendrickowy chórek
• 2:14 – DOOT DOOT DOOT DOOT — punkt kulminacyjny
• 2:15 – Bitch that be K. Dot — autograf
.
I tak w ciągu 25 sekund dwudziestu pięciu sekund daje z siebie więcej, niż Q w pozostałych 4 minutach, a może nawet w całym dorobku. I jeśli kawałek nazbierał 136 tysięcy odtworzeń w ciągu 15 godzin, to właśnie przez obietnicę, jaką stanowi każdorazowy dopisek: „feat. Kendrick Lamar”. Jak tak dalej pójdzie, to w nagłówku bloga też będę musiał sobie taki walnąć.
.
Gained in translation?
Wspominaliśmy niedawno, że muzyki upolitycznionej na świecie bynajmniej nie brakuje. Do pierwszych hymnów wiosny tureckiej należy piosenka „Eyvallah” nagrana w ciągu jednej nocy przez popularny podobno zespół Duman (Dym). Tytuł zdaje się oznaczać „dziękuję”, choć na YouTube przetłumaczono go w zwrotkach na „bring it on”: To your pepper, your gas, Koresponduję od jakiegoś czasu z dziennikarzami i blogerami z różnych krajów świata zapytując ich o lokalne sprawy, co niekiedy przecieka na bloga (1, 2). Moją ulubioną odpowiedzią jak dotąd jest ta, którą otrzymałem dzisiaj od dziennikarza tureckiego: Z chęcią podyskutuję o lokalnej muzyce, ale jak pewnie słyszałeś, w Stambule dzieją się teraz szalone rzeczy. Obiecuję odezwać się, jak tylko skończymy obalać rząd. .
Turcja
Your batons, your sticks,
To your harsh kicks,
I say bring it on, bring it on
.