Ducha Woodstock można dostrzec w ruchu ekologicznym i wyborze Baracka Obamy na prezydenta USA – mówi „Przekrojowi” współtwórca sławnego festiwalu Michael Lang, który odwiedzi tegoroczny Przystanek Woodstock Jurka Owsiaka
W 1960 roku w Greensboro w Karolinie Północnej czterech czarnych studentów AT&T College próbowało zamówić lunch w lokalu, w którym obsługiwano wyłącznie białych. Kiedy im odmówiono, nie pieklili się ani nie złorzeczyli. Usiedli przy jednym ze stolików i pozostali przy nim aż do wieczora. Nazajutrz knajpkę milcząco okupowało już 30 czarnoskórych, a następnego dnia chętni do bycia nieobsłużonymi musieli siedzieć przed wejściem. W ciągu dwóch miesięcy podobne sit-ins zanotowano już w 54 miastach dziewięciu stanów USA. W ten sposób, jak to ujął Jack Newfield, „nowy radykalizm zaczął się od zamówienia filiżanki kawy”.
To właśnie od lokalnych happeningów typu sit-ins i urządzanych przez zbuntowaną białą młodzież erotycznych love-ins (zwykle „sponsorowanych przez LSD”) wzięły początek pierwsze kalifornijskie zloty hippisów, a wreszcie festiwale rockowe. Tyle że wówczas myślano o nich bardziej jak o wydarzeniach społecznych niż czysto muzycznych.
Latem 1967 roku Festiwal Muzyki Pop w Monterey, znany jako Summer of Love, zgromadził 200 tysięcy osób, głównie nastolatków, ujawniając ich potrzebę masowego uczestnictwa w zbiorowej utopii. Dwa lata później w pełni zrealizował ją Woodstock Music & Art Fair. Odbywał się na wschodnim wybrzeżu USA, w stanie Nowy Jork, ale przepełniał go na wskroś kalifornijski duch hippie. Nawet hasło reklamowe „3 dni pokoju i muzyki” skrojono pod oczekiwania dzieci kwiatów.
Trzy dni tarzania się w błocie
Sielankowy krajobraz rolniczego gospodarstwa w Bethel, gdzie przeniesiono festiwal po ostrym sprzeciwie mieszkańców miasta Woodstock, urozmaiciło kolorowymi strojami (lub nagością) blisko pół miliona przyjezdnych – w większości przedstawicieli klasy średniej, mieszkańców dużych miast i przedmieść, w wieku od 17 do 22 lat. Co czwarty przybył z zachodniego wybrzeża. Kochali Abbiego Hoffmana (jednego z liderów kontrkultury), Boba Dylana, Malcolma X, Fidela Castro i Ho Chi Minha. Połowa z nich zarzuciła używanie dezodorantów, a co czwarty nazwiska – mówiło się po prostu Dave z Vancouver, Cheryl z San Diego albo Deszczowy Blues (dwa lata później Grace Slick z Jefferson Airplane nadała swojej córce imię China).
Pomimo logistycznego chaosu, braku regulaminu, służb porządkowych oraz tego, że odpowiedzialność za większość kwestii organizacyjnych powierzono wspólnotowemu samorządowi – wszak producenci festiwalu mieli po 25–27 lat i minimalne doświadczenie – Woodstock trwał w zadziwiającej równowadze. Problemy z zaopatrzeniem czy gwałtowne ulewy, zamiast prowokować do agresji, potęgowały braterskie gesty i pogłębiały atmosferę „pokoju i miłości”.
– O dziwo, to wcale nie jest legenda, rzeczywiście tak było – mówi „Przekrojowi” Michael Lang, jeden z twórców Woodstock. – To było coś wspaniałego w czasach wojny w Wietnamie, niepokojów społecznych i całkowitej obojętności rządu na nastroje Amerykanów. Oto nagle pojawił się wielki pokojowy ruch, który nie pozwolił wyrwać sobie nadziei.
Prasowe relacje i późniejsze filmy dokumentalne o festiwalu były naturalnie mocno podkoloryzowane. Bo wbrew mitom na Woodstock zdarzały się przestępstwa i brutalne pobicia. Jedna osoba zmarła z przedawkowania narkotyków, inną przejechał traktor, ktoś zginął, spadając ze sceny. Odnotowano też trzy poronienia. Ale kamery chętniej filmowały plemienne tańce, miłosne scenki, zbiorowe kąpiele i tarzanie się w błocie.
Stonesi byli zbyt wielcy
Woodstock wspomina się też jako imprezę ponad podziałami rasowymi, zapominając, że 95 procent widowni stanowili biali. – Zadbaliśmy o różnorodność wykonawców. Zaprosiliśmy pierwszy mieszany rasowo zespół Sly and the Family Stone i ściągnęliśmy liderów kontrkultury. Tyle mogliśmy zrobić – mówi Lang. – Natomiast co do publiczności, to zwróć uwagę, że festiwal odbywał się poza miastem. Czarni, zamknięci w gettach, nie byli przyzwyczajeni do podróżowania po kraju tak jak biała młodzież. Ale dla nas wszystkich, tak jak dla rock and rolla, kolor skóry już nie miał znaczenia.
Joni Mitchell powiedziała o Woodstock: „Młodzi ludzie odkryli, że są częścią większego organizmu”. – Odtąd wiedzieliśmy już, że jesteśmy wielką rodziną, mamy podobne cele i problemy. Buntowaliśmy się przeciw wojnie i walczyliśmy o prawa człowieka – wspomina Lang. – Byliśmy pokoleniem, które odkryło, jaką krzywdę wyrządzamy planecie. To właśnie wtedy narodził się ruch ekologiczny – przecież pierwszy Earthday miał miejsce tuż po Woodstock! Sadziliśmy drzewa, z których dziś zbiera się owoce. Cztery dekady później ten sam mechanizm – zdolność młodzieży do wspólnego działania na masową skalę – wprowadził Baracka Obamę do Białego Domu. Nastała epoka Internetu, a tamten organizm wciąż żyje.
Woodstock okazał się sukcesem, mimo – a może właśnie dlatego – że zabrakło najbardziej oczekiwanych gości, na przykład The Rolling Stones. – Dzisiaj mówi się, że baliśmy się ich zaprosić ze względu na bezpieczeństwo. Ale Stonesi byli po prostu zbyt wielcy, zdominowaliby całą imprezę – tłumaczy Lang. A Bob Dylan? John Lennon? – Dylana nawet wstępnie przekonywałem do przyjazdu, to był mój bohater. Ostatecznie nie potwierdziłem zaproszenia, bo on nienawidził etykietki lidera ruchu antywojennego czy antyestablishmentowego. A występ na Woodstock tylko potwierdziłby ten wizerunek. Próbowałem za to ściągnąć Lennona, który był zakochany w idei Woodstock. Jednak amerykańskie władze już wtedy utrudniały mu wstęp do USA – dodaje.
The Doors nie przyjechali, bo Jim Morrison obawiał się zamachu na swoje życie. A The Byrds uznali imprezę Langa za… zbyt przeciętną. Z braku wielkich gwiazd Woodstock wykreował własne: Carlos Santana, Joe Cocker, Richie Havens, Stills czy Young & Nash jednym występem awansowali do panteonu rocka.
Z ziemi amerykańskiej do Polski
– Płytę z Woodstock po raz pierwszy usłyszałem w Kazimierzu Dolnym w 1971 roku. Myśmy tam malowali obrazy, a wieczorem była nasiadówka i poszła muzyka. Wtedy poznałem nazwiska Hendriksa, Janis Joplin, Santany czy Cockera. Oszalałem – mówi Jurek Owsiak. – Władze bardzo powoli dawały nam poznać, że taki festiwal miał miejsce. Ale legenda rosła: ktoś widział oscarowy film o Woodstock w Berlinie Zachodnim, a ktoś inny na pokazie w Stodole, bo ambasada amerykańska wypożyczyła taśmę. Ja swój egzemplarz płyty kupiłem kilka lat później na raty i oczywiście stałem się królem prywatek. Na okładce chłopak z dziewczyną, przykryci śpiworem, stoją na polu pofestiwalowym. Do głowy by mi nie przyszło, że przeżyję takie momenty na własnym Przystanku Woodstock.
W 1994 roku Owsiak poleciał do USA kręcić reportaż z jubileuszowego remake’u Woodstock zapamiętanego później głównie z powodu morza błota. – To już nie był tamten festiwal. Syta Ameryka, pełna gadżeciarnia: łóżka, pierzyny, stołeczki. 400 tysięcy osób rozłożyło ten towar, a potem przyszła ulewa i wszystkich rozgoniła. Czuło się, że jest to robione wyłącznie dla biznesu, a nie dla idei.
– Tyle że w pierwotnym zamyśle pierwszy Woodstock też był inwestycją, od której oczekiwano wymiernych zysków, sprzedano nawet 180 tysięcy biletów – opowiada Owsiak. – Jak nam później tłumaczył Michael Lang, gonił ich czas, więc mogli albo stawiać płot i pilnować tych wejściówek, albo budować scenę. W związku z tym olali ogrodzenie i ci, którzy przyjechali z pieniędzmi w zębach, zobaczyli, że można wejść za darmo. Zupełnie niechcący przekształciło się to w coś niezwykłego, bardzo rewolucyjnego.
Rok później szef Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zorganizował własny festiwal Przystanek Woodstock. Nazwa zdradzała cel Owsiaka, czyli połączenie rodzinnej atmosfery serialu „Przystanek Alaska” z ideami oryginalnego Woodstock. – Zaczerpnęliśmy z niego filozofię miłości, przyjaźni i tolerancji oraz zasadę współtworzenia festiwalu przez ludzi. Po kilkunastu latach wiemy, że nie zrobiliśmy żadnego skansenu, że nie chodzi o rozszerzane spodnie i dzieci kwiaty.
Ogień kontra zimny kapitalizm
Jurek Owsiak mógł być z siebie dumny o tyle, że druga próba reanimacji amerykańskiego Woodstock w 1999 roku okazała się jeszcze większym niewypałem niż ta sprzed pięciu lat. – To było raczej widowisko MTV niż impreza w duchu 1969 roku. Większość osób zapamiętała głównie demolkę, którą pod koniec urządziła garstka dzieciaków – przyznaje Lang.
Wśród wyznawców woodstockowego mitu mało kto więc żałuje, że plany urządzenia w tym roku kolejnej rocznicowej imprezy spaliły na panewce. W maju „New York Times” winą za to obarczył mający trwać już parę dekad spór między Langiem a jego wspólnikiem Joelem Rosemanem. – To nonsens. Joel i ja mieliśmy taki sam pomysł na rocznicową imprezę. Ale w kryzysie duży, darmowy i zasilany energią odnawialną festiwal okazał się za drogi. Nie zdołaliśmy znaleźć sponsorów – przyznaje Lang.
Zamiast wielkiego święta w całych Stanach odbędzie więc 40 mniejszych happeningów (pomniejsi weterani Woodstock organizują też własną imprezę w San Francisco), telewizja wyemituje nowy dokument, a kina – fabularny film „Taking Woodstock” Anga Lee. Pojawiły się już okolicznościowe składanki, pękate boksy DVD i sterta książek, z których jedną firmuje daleki kuzyn Maksa Yasgura, mleczarza, do którego należało 242-hektarowe pole goszczące „3 dni pokoju i miłości”.
W tym momencie powinno być jasne, dlaczego Lang atmosfery prawdziwego Woodstock postanowił poszukać poza granicami USA. – W marcu usłyszeliśmy, że Michael chce urządzić rocznicowy koncert na lotnisku Tempelhof w Berlinie. Napisaliśmy do niego, żeby się nie wygłupiał, bo co ma Berlin do Woodstock? Tempelhof to ulubione lotnisko Hitlera! A my tu w Polsce robimy od lat własny Woodstock – śmieje się Owsiak. – Odpisał szybko, ale musieliśmy się wybrać do Nowego Jorku, żeby przyjął nasze zaproszenie.
Lang przyleci z żoną, która w latach 80. studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim. – Zapytała, czy znamy krakowski zespół Kroke, autorów muzyki do „Listy Schindlera”. Nie zastanawiałem się, zadzwoniłem do chłopaków, zagrają na głównej scenie – mówi Owsiak. – W niezwykły sposób zamyka się dla mnie ta historia: teraz to Michael Lang będzie naszym gościem i to my będziemy mu pokazywali, co i jak robimy. Zobaczymy, czy jest to teraz zimny, wyrachowany kapitalista, czy w jego duszy tli się jeszcze iskierka woodstockowego ognia, który zapłonął 40 lat temu.
(„Przekrój” 30/2009)