Spytałem trzech polskich wykonawców o kasę ze streamingu. Powinni być tym zainteresowani tym bardziej, że wszyscy wydali nowe płyty na samym początku pandemii i nie mogli zarabiać na tym materiale na koncertach. Na plastiku i winylu pewnie też nie bardzo.
Tak odpowiedziała Julia Marcell, jej płyta „Skull Echo” wyszła w styczniu 2020 (poprzedzona proroczym teledyskiem):
„Sama jestem ciekawa, jak to wygląda, a dawno nie patrzyłam w te tabelki. Ogólnie przez lata nauczyłam się nie myśleć o tym jak o zarobku”.
Tak odpowiedział Maciej Szajkowski z Kapeli ze Wsi Warszawa, których płyta „Uwodzenie” ukazała się w lutym 2020:
„Niestety, nie mam żadnej wiedzy na temat Spotify i innych”.
A tak Łukasz Rozmysłowski z Coals, płyta „docusoap” z marca 2020:
„Niestety, aktualnie nie mamy dostępu do konkretnych rozliczeń za streamingi”.
A pytałem ze względu na tekst dla „Polityki” o tym, jak pandemia wzmogła ruch antystreamingowy, przynajmniej jeśli chodzi o majorsów. I jak wzmogła zarazem zainteresowanie „etycznymi alternatywami” dla Spotify i spółki, które płacą muzykom godniej przynajmniej o jedno miejsce po przecinku.
Bardzo ciekawa była dla mnie przy tej okazji rozmowa z szefem SonStream, jednego z takich wojujących startupów, prywatnie 50-letnim producentem i muzykiem z Anglii. Bo pytany o motywację dla swojego donkiszotowania zapewnił, odpowiedział:
Chcę widzieć tę samą energię artystyczną, w jakiej zakochałem się jako dzieciak. Ale żeby to było możliwe, bycie muzykiem znów musi się stać atrakcyjnym marzeniem dla dzieciaków z klasy pracującej, powiedzmy jak granie w piłkę. Muzyka straciła ten czar, mało kto marzy o graniu rocka. Także dlatego, że w powszechnym przekonaniu w muzyce nie ma kasy – nie licząc garstki supergwiazd – a teraz nawet nie ma koncertów. Jeśli streaming nie przywróci ekonomicznej wartości muzyce, nie umożliwi godnego życia, sytuacja będzie się tylko pogarszać.
Rysunek Mirosława Grynia dla „Polityki”.