Keith Jarrett – Testament – Paris/London (ECM)
Zawsze powtarzałem uczniom: jeśli chcecie zagrać, zagrajcie tak, jakby to był ostatni raz. Tym razem to nie była teoria. To działo się naprawdę” – pisze Jarrett w książeczce dołączonej do „Testamentu”. Sam tytuł pianista zamierzał wykorzystać już cztery lata temu. Ostatecznie stanęło na „Radiance”. I słusznie, bo jego najnowszy, trzypłytowy album znacznie bardziej zasługuje na to miano – dwa udokumentowane tu solowe koncerty z końca 2008 roku mogły rzeczywiście być ostatnimi w ponadczterdziestoletniej karierze pianisty. Sama świadomość tego sprawia, że „Testamentu” słucha się w sposób szczególny.
„Walką o życie” nazywa Jarrett dwa zorganizowane naprędce występy w paryskiej Salle Pleyel (26 listopada) oraz Royal Festival Hall w Londynie (1 grudnia). Walką po tym, jak po 30 latach małżeństwa porzuciła go żona Rose Anne. „Byłem w fatalnym stanie emocjonalnym. Zastanawiałem się nawet, czy to będzie dobre dla muzyki. Ale to nie miało znaczenia. Musiałem grać – wspomina Jarrett i dodaje: – Gdybym wówczas odpuścił, to już na zawsze”.
Wbrew obawom Jarretta „Testament” potwierdza prawdę, że z wielkich dramatów często rodzą się wielkie dzieła. O ile paryski krążek zdradza sporo niezdecydowania i zrozumiałego w tej sytuacji rozproszenia, o tyle zgoła bezcenny materiał zarejestrowano w Londynie. Jarrett nie grał tam od dobrych 18 lat, a w drodze na występ był „tak bliski załamania nerwowego jak nigdy przedtem”. O emocjonalnym natężeniu 93 minut koncertu najwięcej mówi to, że Jarrett opuszczał salę zalany łzami, a żeby przywrócić po nim sprawność ramionom, po raz pierwszy w życiu potrzebował terapii termicznej.
Jak przystało na artystyczny testament, Jarrett równie chętnie sięga tu zarówno po jazzowe, jak i klasyczne inspiracje. Łączy abstrakcyjne improwizacje z liryczną pianistyką (mniej wytrzymali fani powinni skoncentrować się na drugiej części londyńskiego koncertu). Sięga po blues, gospel, hipnotyczne ostinata i wkracza w rejony nerwowej muzyki współczesnej. A całości bardzo służy naczelna zasada jarrettowej improwizacji: gdy wchodzisz w ślepą uliczkę, zamiast zawracać, natychmiast przerwij utwór i zacznij nowy. Czyżby rada dla nieszczęśliwie zakochanych?
„Przekrój” 47/2009