Jako że o suche liczby tutaj chodzi, to załóżmy, że – tak.
Ale dobre pytanie tak w ogóle. Można też różnie „jednokrotnie przesłuchać” i wiele zależy od samej muzyki. Debiut Niwea – polecam – raz odsłuchałem i więcej chwilowo nie potrzebuję, bo to dla mnie bardziej słuchowisko niż „album muzyczny”.
Debiut Niwea to dobry przykład. Po pierwszym przesłuchaniu czułem się obrażony, że mi to ktoś w ogóle przysłał :-) Musiałem się prać tym kilkakrotnie, bez namaczania. Bartek Ch, o ile mi wiadomo, miał podobnie. Podobnie było z Bon Iver. Jednokrotne przesłuchanie niektórych płyt w ogóle nie działa.
Co do ankietki:
– jak grzeszyć, to zawsze lepiej w stadzie, więc lżej mi na sumieniu. A pozbycie się przekonania, że jest się rekordzistą – bezcenne (przypominam wszelako, że Piotr Kaczkowski zwykł się przechwalać na Trójkowej antenie, iż w ciągu tygodnia przesłuchał dla państwa 40-50 nowych płyt)
– bardzośmy się rozwinęli w tej dekadzie – przecież „kilka” to już sporo. Szkoda, że dyżurnym wskaźnikiem, ee, mądrości społeczeństwa jest oczytanie, a nie osłuchanie
– ale jeszcze nie wszyscy słuchają wszystkiego, a zgaduję, że przeprowadzenie ankiety w mniej wyspecjalizowanym miejscu dałoby bardziej konserwatywne wyniki, więc może „rekomendacja płytowa” ma jeszcze jakąś przyszłość
– lubimy klikać
ale sorki , jak ktos pyta czy da sie więcej niz kilka nowych płyt dziennie to wyobrażam sobie jak ten ktos będzie cierpiał, gdy się zorientuje, że w życiu trzbe jescze kilka innych spraw pozałatwiać
Teraz słuchać można wszędzie, często nawet załatwiając inne sprawy, więc teoretycznie jest to możliwe. Pytanie, ile można wyciągnąć z takich „suchych liczb”? Jeżeli ktoś sciągnie 50 płyt, w ciągu miesiąca przesłucha każdą raz, w różnych okolicznościach, po czym pod koniec 90% wywali, bo uzna, że mu się nie podobają, a po kilku dniach w ogóle zapomni, co to były za płyty, jak brzmiały, etc., to na ile mamy do czynienia z poznawaniem muzyki? Czy to się rzeczywiście różni np. od łażenia po sklepach, w których gra jakiś muzak gdzieś na granicy percepcji? A zakładając taki przerób rzeczywiście ciężko sobie wyobrazić, że można słuchać inaczej, chyba że ktoś się tym zajmuje zawodowo. Dla mnie jednak istotniejsze wydaje się, ile płyt pozostaje w swiadomości, tak że np. można o nich coś powiedzieć, porozmawiać, że stają się w jakiś sposób znaczące. Ale to trudniej zmierzyć… Zakładając, że w podsumowaniu roku wymieniam ok. 50-70 płyt, wychodzi 4-6 na miesiąc (więc w ankiecie powinienem pewno zaznaczyć kilkanaście, bo nie wiem ile naprawdę nowych rzeczy słucham, wiem, że część z nich ulatuje mi zupełnie ze świadomości i równie dobrze mogłyby nie istnieć).
iPody, laptopy, głośniczki, słuchawki w biurach – to naturalnie sprzyja ilości. I nawet jeśli w głowie (pamięci) pozostanie tyle samo muzyki, ile przez Napsterem, to przynajmniej wybrane z większej próby – czemu chciało się przyjrzeć bliżej, a nie czemu było się w stanie z różnych względów (finanse, dostępność, informacja).
Bronię tylko w tym punkcie, bo zasadniczo się zgadzam. Mam wrażenie, że w gdzieniegdzie słucha się wyłącznie pobieżnie, a zdanie wyrabia się poprzez czytanie cudzych opinii.
Mariusz: a czy nawet pobieżne przesłuchanie calości a częsciej nawet kilku próbek nawet np. z głosniczka w pracy nie wystarczy, żeby i tak skreślić jakiś album z listy do przesłuchania? takie selektywne poznawanie też się liczy w rankingu czy nie bardzo? bo w takim wypadku lczba przesłuchiwanych albumów u mnie przynajmniej się potraja. z drugiej strony słuchanie gdziekolwiek i z czegokolwiek: ostatnio polecano mi cukunft, karola schwarza all stars czy low frequency in stereo i takież dostatecznie _poznanie_ wystarczyło żeby sobie odpuścić. z drugiej strony głośniczek w pracy może zniechęcić co by solidniej zabrać się za np.natural snow buildings czy ostatnie bass communion
Kwestia stopnia uwagi jest jeszcze dyskusyjna (bo płynna). To trochę jak oglądanie filmu w kinie kontra youtube – można się kłócić. Ale użycie klawisza „skip” to już dla mnie dyskwalifikacja. Przekartkować książkę a przeczytać – to zupełnie co innego. Podobnie obejrzeć trailer zamiast całego filmu, a niechby i chociaż połowy. Nawet jeśli to nie będzie nic przyjemnego, będzie to jakieś przeżycie, doświadczenie, nawet swoją kiepskością jakoś ubogacające.
@ Jeżeli ktoś sciągnie 50 płyt, w ciągu miesiąca przesłucha każdą raz, w różnych okolicznościach, po czym pod koniec 90% wywali, bo uzna, że mu się nie podobają, a po kilku dniach w ogóle zapomni, co to były za płyty, jak brzmiały, etc., to na ile mamy do czynienia z poznawaniem muzyki?
Bo to trzeba mieć system :)Ja akurat jestem fanem pierwszego wrażenia, dlatego też cała chmara płyt odpada właśnie na etapie pierwszego odsłuchu. Ale, że nie mam jakiś specjalnie ostrych kryteriów selekcji, według których coś wpada w kategorię fajne, to czasem wystarczy jeden akord, albo refren na płycie, żeby przeszła przez pierwszy etap eliminacji i trafiła do folderu, z którego układam sobie aktualne codzienne plejlisty. I wtedy wpada w kilkudniowa rotację, podczas której zostaje podjęta decyzja, czy przesunąć ją w folder opisany forever na zawsze, czy też dać sobie spokój po kolejnych 15 – 20 odsłuchach. Przy normalnym dla mnie tempie odsłuchiwania z ok 20 nowych płyt, które ogarniam w miesiącu (nowych w sensie nie słyszanych wcześniej, bo to może jakiś hajp z tu i teraz, albo odrabianie zaległości z jazzu lat 70-tych), spokojnie z 3/4 zawsze kwalifikuje się do drugiego etapu, łapiąc się na uczciwe odsłuchiwanie.
System jest niezly :). U mnie by to niespecjalnie zdalo egzamin, bo przewaznie za pierwszym razem to nic mi sie nie podoba. Musze posluchac przynajmniej 2-3 razy zeby wyksztalcic jakiekolwiek „pierwsze” wrazenie.
Swoja droga, kiedys slyszalem (moze to plotka?) ze Reich-Ranicki czyta ksiazki zawsze elegancko ubrany, przy ulubionym biurku, w odpowiedniej pozycji – znaczy zeby oddac ksiazce szacunek a przy okazji jak najwiecej wyniesc z lektury. Watpie zeby ktos tak sluchal plyt, tylko co z tego? Znaczy czy naprawde konieczne sa takie zabiegi zeby cos porzadnie przyswoic?
System może i niezły, ale jednak zakłada ogromne ilości czasu poświęcane muzyce. Jeśli założymy, że przeciętny album trwa 45 minut, to przy powyższych danych:
(0,75x20x45x15)+(0,25x20x45)= co najmniej 172,5 godzin w miesiącu. Czyli prawie 6 godzin dziennie – dla mnie niewykonalne, nawet jeśli wliczamy muzykę tła osiągam góra 4-5 godzin (a gdybym pracował „normalnie” na etat to zapewne znacznie mniej).
Przy ilości i różnorodności słuchanej przeze mnie muzyki odpalenie jakiejś płyty kilkanaście razy zabierze mi co najmniej 2-3 miesiące (i to przy muzyce lekkiej, bo ta bardziej awangardowa stawia jednak większe wymagania, ergo gra rzadziej). W tym czasie zdąży wyjść kolejne kilkanaście płyt, które są na tyle dobre, że mogłyby zostać ze mną na dłużej. Ale po prostu przestaję to ogarniać. W gruncie rzeczy odrzucam więc płyty na podstawie zupełnie arbitralnych kryteriów czy okoliczności dla samego zachowania orientacji w tym, co słucham. I przestałem mieć co do tego jakiekolwiek złudzenia.
Poza tym brzemię starości chyba zaczyna mi ciążyć, bo co roku coraz mniej mi zależy na śledzeniu wszystkiego, coraz chętniej wracam do starych rzeczy, które już znam i coraz częściej zastanawiam się, czy naprawdę potrzebny jest mi ciągły napływ nowej muzyki.
@ prawie 6 godzin dziennie – dla mnie niewykonalne, nawet jeśli wliczamy muzykę tła osiągam góra 4-5 godzin
6h dziennie to nie jest jakiś szczególny wyczyn, tylko trzeba dużo siedzieć w domu i właściwie nie wychodzić bez słuchawek:)System wadę ma jedną – awangarda się słabo przebija, choć z drugiej strony może się to wiązać z tym, że mi się preferencje na stare lata prostują.
@ W tym czasie zdąży wyjść kolejne kilkanaście płyt, które są na tyle dobre, że mogłyby zostać ze mną na dłużej.
A nie prościej założyć, że jeśli album serio będzie fajny, ciekawy, tak, jak lubisz, to prędzej czy później do Ciebie i tak dotrze i znajdziesz czas, żeby się nim porządnie nacieszyć? Ja właśnie gdzieś na tym etapie wyłączam sobie opcję 'nadanżania’, wiedząc, że po prostu kiedyś mnie najdzie, żeby danej płyty posłuchać, ale nie mając spięcia, ze musi to być już, teraz, albo i specjalnie odwlekając słuchanie jakiś nowości ostro polecanych (ostatnio nowy Scroobius i Newsom), żeby się porządnie nacieszyć tym co znalazłem niedawno (Jazzsteppa np).
@ czy naprawdę potrzebny jest mi ciągły napływ nowej muzyki.
I znów muzyka okazuje się wyjątkowa – trudno byłoby w kółko czytać te same książki, oglądać te same filmy, łazić na te same sztuki i wystawy. Każda niedziela (mój dzień dla „staroci”) mówi mi, że z muzyką mogłoby się udać. (Ciekaw jestem, co już znają osoby głosujące na jedynkę).
Wyniki ankietki mimo wszystko lekko szokujące, oswajanie muzyki najwyraźniej przestaje być w cenie.
@A nie prościej założyć, że jeśli album serio będzie fajny, ciekawy, tak, jak lubisz, to prędzej czy później do Ciebie i tak dotrze i znajdziesz czas, żeby się nim porządnie nacieszyć?
Prościej – na pewno. Ale to bardzo optymistyczne założenie. Powiedziałbym nawet, że utopijne, bo ciągły napływ muzyki ponad możliwości percepcyjne sugeruje jednak, że część tych perełek nigdy do nas nie dotrze. Po prostu życie jest za krótkie żeby poznać wszystko, co warte poznania. :)
kiedy ja właśnie o tym, może trochę od dupy strony. nie widzę większego sensu rozpaczania nad tym, że czegoś nie poznaliśmy, nawet jak fajne, uznane, klasyczne, kultowe, przebojowe itd. nie chce mi się jakoś płakać z tego powodu, że nie znam 186 albumów Beatlesów, wolę się cieszyć tym do czego dotarłem, a emocje chyba z tego czerpiemy wszyscy podobne, w sensie takie odsłuchiwanie z klucza, że chcę sprawdzić wszystko, co dziejowe w interesujących mnie gatunkach i obok, trochę zabija radość, nie daje takiego kopa bonusowego, jak w przypadku płyt znalezionych całkiem przypadkiem, bo fajna okładka z gołą babą, które naraz okazują się trafiać idealnie. Nie wiem, przy takim natłoku dźwięków, chyba właśnie stanie z otwartą gębą i łykanie wszystkiego, jak leci jest najfajniejsze, przecież sam rachunek prawdopodobieństwa bezlitośnie wskazuje, że znajdę coś co zostanie ze mną na dłużej i będzie mi pysk cieszyć przez lata, nawet jak nikt tego nie opisze w Ęcyklopedii Pankroka.
Oczywiście, do pewnego stopnia masz rację. Mi nie chodzi o to, żeby cały czas chodzić przygnębionym z powodu niemożliwości poznania wszystkiego, raczej, że ta niemożliwość prowadzi do konkretnych dylematów, np. kiedy trzeba wybierać między „dobrym” a „dobrym+”. I jedyną odpowiedzią na takie dylematy jest bezrefleksyjność: nie myśleć o tym, nie martwić się niepotrzebnie, etc. Czy, jak sam napisałeś: „stać z otwartą gębą i łykać wszystko, jak leci”. Ale rzecz właśnie w tym, że wszystkiego się nie da.
I tu wychodzi sprzeczność: z jednej strony piszesz o tworzeniu systemów odsłuchu, a więc pewnej formie racjonalności, rozstrzygania, etc., z drugiej – o spontanicznym, bezrefleksyjnym, emocjonalnym przyswajaniu strumienia dźwięków. Nie piszę tego jako zarzut, po prostu wydaje mi się, że tego typu poszukiwanie harmonii przez łączenie sprzeczności jest symptomatyczne właśnie dla sytuacji nadmiaru muzyki. Brak jednak wskazówek, jak łączyć obydwa bieguny, kiedy – w konkretnych sytuacjach – lepiej zastosować jakiś system, a kiedy zdać się na spontan? Bo to wszystko ładnie wygląda na wysokim poziomie ogólności, kiedy piszesz, że nie chcesz znać 186 płyt Beatlesów, ale sam zespół chyba warto znać? Po którą płytę wtedy sięgnąć: wybraną losowo, pierwszą, o której usłyszę, najbardziej znaną? I czy jedna wystarczy? A jak nie to ile? Może w ogóle nie warto po nich sięgać, bo to muzyka dla starych dziadów? itd. itp.
Nigdy nie uciekniemy od społecznych kodów klasyfikacji i wartościowania muzyki. Wiadomo, że ekstrema typu słuchanie z klucza albo całkowite zdanie się na los są mało atrakcyjne. Problem z tym, co pomiędzy.
Nie wiem, wydaje się, że pomiędzy zostaje sporo miejsca na preferencje. To branie jak leci, nie dotyczy oczywiście wszystkiego, zawsze szybciej sięgnę po płytę na której są trąbki a nie gitary, prędzej wrzucę na plejlisty pliki wydane przez Stones Throw niż EMI, szybciej odsłucham The Next Big Thing z czarnej muzyki, niż z białej, z większym wstępnym zainteresowaniem podejdę do płyty zrecenzowanej na digg czy nowej muzyce, niż na screenagers czy tym drugim, nigdy nie potrafię zapamiętać nazwy, bo mi się myli z pitchforkiem. Ale to są tylko jakieś wstępne drogowskazy, dobierane właśnie na zasadzie – a znam artystę stąd, stamtąd, to sprawdzę, o, coverują Sun Ra, to może będą fajni, o, autor recenzji nawiązuje do Art Ensemble of Chicago, czyli chyba warto sprawdzić, o 10 nowych płyt na Paratuwalkman, a ten koleś mnie jeszcze nigdy nie zawiódł uploadem.
W przypadku takich kapel jak Beatlesi, czy innych wiekopomnych klasyków, wystarcza mi wiedza, ich muzyka, która znam z jakiś sporadycznie przypadkowych kontaktów, nie wzbudza we mnie najmniejszego cienia emocji, za spokojem godzę się na tę formę kalectwa, wystarcza, że potrafię ich rozpoznać po 30 sekundowym fragmencie jutubki. Wiem, że istnieli, rozumiem ich znaczenie, nie potrzebny mi do nich osobisty stosunek, ten wolę zachować na muzykę, która mnie jakoś rusza.
Te klucze wyboru bardzo fajne. Często nie uświadamiam sobie jak dużo sam ich stosuję. Mechanizmem uruchamiającym uwagę rzeczywiście może być właściwie wszystko: zapewne niektóre są ważniejsze (wytwórnia), inne mniej ważne (porównanie do lubianego artysty), jeszcze inne trywialne (okładka), ale wszystkie jakoś wzajemnie się uzupełniają i tworzą system luźnych powiązań, nad którym nie do końca panuję, ale który pozwala mi orientować się w napływie dźwięków.
a to da się inaczej niż kilka nowych płyt dziennie? żyć wspomnieniami planuje dopiero po sześćdziesiątce.
No, jeszcze kilka, kilkanaście lat temu wszyscy dawali radę :-)
Wygląda na to, że do dwóch rekordów Wilta Chamberlaina trzeba będzie dołożyć trzeci – sto nowych płyt dziennie :).
Mozna by dolozyc do tego drugi sondaz. „Ile kupujesz nowych plyt w miesiacu?” Chociaz to moze bezsensowna zosliwosc.
Czy jednokrotne przesłuchanie jest równoznaczne z poznaniem?
Jako że o suche liczby tutaj chodzi, to załóżmy, że – tak.
Ale dobre pytanie tak w ogóle. Można też różnie „jednokrotnie przesłuchać” i wiele zależy od samej muzyki. Debiut Niwea – polecam – raz odsłuchałem i więcej chwilowo nie potrzebuję, bo to dla mnie bardziej słuchowisko niż „album muzyczny”.
Debiut Niwea to dobry przykład. Po pierwszym przesłuchaniu czułem się obrażony, że mi to ktoś w ogóle przysłał :-) Musiałem się prać tym kilkakrotnie, bez namaczania. Bartek Ch, o ile mi wiadomo, miał podobnie. Podobnie było z Bon Iver. Jednokrotne przesłuchanie niektórych płyt w ogóle nie działa.
O, a ja drugim przesłuchaniem bałem się zepsuć pierwsze wrażenie. Za to wczoraj trafiłem na Bartkową rozmowę z Niweą z Trójki:
http://www.polskieradio.pl/muzyka/wywiady/artykul145849_niwea.html
Co do ankietki:
– jak grzeszyć, to zawsze lepiej w stadzie, więc lżej mi na sumieniu. A pozbycie się przekonania, że jest się rekordzistą – bezcenne (przypominam wszelako, że Piotr Kaczkowski zwykł się przechwalać na Trójkowej antenie, iż w ciągu tygodnia przesłuchał dla państwa 40-50 nowych płyt)
– bardzośmy się rozwinęli w tej dekadzie – przecież „kilka” to już sporo. Szkoda, że dyżurnym wskaźnikiem, ee, mądrości społeczeństwa jest oczytanie, a nie osłuchanie
– ale jeszcze nie wszyscy słuchają wszystkiego, a zgaduję, że przeprowadzenie ankiety w mniej wyspecjalizowanym miejscu dałoby bardziej konserwatywne wyniki, więc może „rekomendacja płytowa” ma jeszcze jakąś przyszłość
– lubimy klikać
ale sorki , jak ktos pyta czy da sie więcej niz kilka nowych płyt dziennie to wyobrażam sobie jak ten ktos będzie cierpiał, gdy się zorientuje, że w życiu trzbe jescze kilka innych spraw pozałatwiać
> czy da sie więcej niz kilka nowych
da się inaczej niż kilka nowych
Teraz słuchać można wszędzie, często nawet załatwiając inne sprawy, więc teoretycznie jest to możliwe. Pytanie, ile można wyciągnąć z takich „suchych liczb”? Jeżeli ktoś sciągnie 50 płyt, w ciągu miesiąca przesłucha każdą raz, w różnych okolicznościach, po czym pod koniec 90% wywali, bo uzna, że mu się nie podobają, a po kilku dniach w ogóle zapomni, co to były za płyty, jak brzmiały, etc., to na ile mamy do czynienia z poznawaniem muzyki? Czy to się rzeczywiście różni np. od łażenia po sklepach, w których gra jakiś muzak gdzieś na granicy percepcji? A zakładając taki przerób rzeczywiście ciężko sobie wyobrazić, że można słuchać inaczej, chyba że ktoś się tym zajmuje zawodowo. Dla mnie jednak istotniejsze wydaje się, ile płyt pozostaje w swiadomości, tak że np. można o nich coś powiedzieć, porozmawiać, że stają się w jakiś sposób znaczące. Ale to trudniej zmierzyć… Zakładając, że w podsumowaniu roku wymieniam ok. 50-70 płyt, wychodzi 4-6 na miesiąc (więc w ankiecie powinienem pewno zaznaczyć kilkanaście, bo nie wiem ile naprawdę nowych rzeczy słucham, wiem, że część z nich ulatuje mi zupełnie ze świadomości i równie dobrze mogłyby nie istnieć).
iPody, laptopy, głośniczki, słuchawki w biurach – to naturalnie sprzyja ilości. I nawet jeśli w głowie (pamięci) pozostanie tyle samo muzyki, ile przez Napsterem, to przynajmniej wybrane z większej próby – czemu chciało się przyjrzeć bliżej, a nie czemu było się w stanie z różnych względów (finanse, dostępność, informacja).
Bronię tylko w tym punkcie, bo zasadniczo się zgadzam. Mam wrażenie, że w gdzieniegdzie słucha się wyłącznie pobieżnie, a zdanie wyrabia się poprzez czytanie cudzych opinii.
Mariusz: a czy nawet pobieżne przesłuchanie calości a częsciej nawet kilku próbek nawet np. z głosniczka w pracy nie wystarczy, żeby i tak skreślić jakiś album z listy do przesłuchania? takie selektywne poznawanie też się liczy w rankingu czy nie bardzo? bo w takim wypadku lczba przesłuchiwanych albumów u mnie przynajmniej się potraja. z drugiej strony słuchanie gdziekolwiek i z czegokolwiek: ostatnio polecano mi cukunft, karola schwarza all stars czy low frequency in stereo i takież dostatecznie _poznanie_ wystarczyło żeby sobie odpuścić. z drugiej strony głośniczek w pracy może zniechęcić co by solidniej zabrać się za np.natural snow buildings czy ostatnie bass communion
Kwestia stopnia uwagi jest jeszcze dyskusyjna (bo płynna). To trochę jak oglądanie filmu w kinie kontra youtube – można się kłócić. Ale użycie klawisza „skip” to już dla mnie dyskwalifikacja. Przekartkować książkę a przeczytać – to zupełnie co innego. Podobnie obejrzeć trailer zamiast całego filmu, a niechby i chociaż połowy. Nawet jeśli to nie będzie nic przyjemnego, będzie to jakieś przeżycie, doświadczenie, nawet swoją kiepskością jakoś ubogacające.
@ Jeżeli ktoś sciągnie 50 płyt, w ciągu miesiąca przesłucha każdą raz, w różnych okolicznościach, po czym pod koniec 90% wywali, bo uzna, że mu się nie podobają, a po kilku dniach w ogóle zapomni, co to były za płyty, jak brzmiały, etc., to na ile mamy do czynienia z poznawaniem muzyki?
Bo to trzeba mieć system :)Ja akurat jestem fanem pierwszego wrażenia, dlatego też cała chmara płyt odpada właśnie na etapie pierwszego odsłuchu. Ale, że nie mam jakiś specjalnie ostrych kryteriów selekcji, według których coś wpada w kategorię fajne, to czasem wystarczy jeden akord, albo refren na płycie, żeby przeszła przez pierwszy etap eliminacji i trafiła do folderu, z którego układam sobie aktualne codzienne plejlisty. I wtedy wpada w kilkudniowa rotację, podczas której zostaje podjęta decyzja, czy przesunąć ją w folder opisany forever na zawsze, czy też dać sobie spokój po kolejnych 15 – 20 odsłuchach. Przy normalnym dla mnie tempie odsłuchiwania z ok 20 nowych płyt, które ogarniam w miesiącu (nowych w sensie nie słyszanych wcześniej, bo to może jakiś hajp z tu i teraz, albo odrabianie zaległości z jazzu lat 70-tych), spokojnie z 3/4 zawsze kwalifikuje się do drugiego etapu, łapiąc się na uczciwe odsłuchiwanie.
@ wyzej
System jest niezly :). U mnie by to niespecjalnie zdalo egzamin, bo przewaznie za pierwszym razem to nic mi sie nie podoba. Musze posluchac przynajmniej 2-3 razy zeby wyksztalcic jakiekolwiek „pierwsze” wrazenie.
Swoja droga, kiedys slyszalem (moze to plotka?) ze Reich-Ranicki czyta ksiazki zawsze elegancko ubrany, przy ulubionym biurku, w odpowiedniej pozycji – znaczy zeby oddac ksiazce szacunek a przy okazji jak najwiecej wyniesc z lektury. Watpie zeby ktos tak sluchal plyt, tylko co z tego? Znaczy czy naprawde konieczne sa takie zabiegi zeby cos porzadnie przyswoic?
System może i niezły, ale jednak zakłada ogromne ilości czasu poświęcane muzyce. Jeśli założymy, że przeciętny album trwa 45 minut, to przy powyższych danych:
(0,75x20x45x15)+(0,25x20x45)= co najmniej 172,5 godzin w miesiącu. Czyli prawie 6 godzin dziennie – dla mnie niewykonalne, nawet jeśli wliczamy muzykę tła osiągam góra 4-5 godzin (a gdybym pracował „normalnie” na etat to zapewne znacznie mniej).
Przy ilości i różnorodności słuchanej przeze mnie muzyki odpalenie jakiejś płyty kilkanaście razy zabierze mi co najmniej 2-3 miesiące (i to przy muzyce lekkiej, bo ta bardziej awangardowa stawia jednak większe wymagania, ergo gra rzadziej). W tym czasie zdąży wyjść kolejne kilkanaście płyt, które są na tyle dobre, że mogłyby zostać ze mną na dłużej. Ale po prostu przestaję to ogarniać. W gruncie rzeczy odrzucam więc płyty na podstawie zupełnie arbitralnych kryteriów czy okoliczności dla samego zachowania orientacji w tym, co słucham. I przestałem mieć co do tego jakiekolwiek złudzenia.
Poza tym brzemię starości chyba zaczyna mi ciążyć, bo co roku coraz mniej mi zależy na śledzeniu wszystkiego, coraz chętniej wracam do starych rzeczy, które już znam i coraz częściej zastanawiam się, czy naprawdę potrzebny jest mi ciągły napływ nowej muzyki.
@ prawie 6 godzin dziennie – dla mnie niewykonalne, nawet jeśli wliczamy muzykę tła osiągam góra 4-5 godzin
6h dziennie to nie jest jakiś szczególny wyczyn, tylko trzeba dużo siedzieć w domu i właściwie nie wychodzić bez słuchawek:)System wadę ma jedną – awangarda się słabo przebija, choć z drugiej strony może się to wiązać z tym, że mi się preferencje na stare lata prostują.
@ W tym czasie zdąży wyjść kolejne kilkanaście płyt, które są na tyle dobre, że mogłyby zostać ze mną na dłużej.
A nie prościej założyć, że jeśli album serio będzie fajny, ciekawy, tak, jak lubisz, to prędzej czy później do Ciebie i tak dotrze i znajdziesz czas, żeby się nim porządnie nacieszyć? Ja właśnie gdzieś na tym etapie wyłączam sobie opcję 'nadanżania’, wiedząc, że po prostu kiedyś mnie najdzie, żeby danej płyty posłuchać, ale nie mając spięcia, ze musi to być już, teraz, albo i specjalnie odwlekając słuchanie jakiś nowości ostro polecanych (ostatnio nowy Scroobius i Newsom), żeby się porządnie nacieszyć tym co znalazłem niedawno (Jazzsteppa np).
@ czy naprawdę potrzebny jest mi ciągły napływ nowej muzyki.
I znów muzyka okazuje się wyjątkowa – trudno byłoby w kółko czytać te same książki, oglądać te same filmy, łazić na te same sztuki i wystawy. Każda niedziela (mój dzień dla „staroci”) mówi mi, że z muzyką mogłoby się udać. (Ciekaw jestem, co już znają osoby głosujące na jedynkę).
Wyniki ankietki mimo wszystko lekko szokujące, oswajanie muzyki najwyraźniej przestaje być w cenie.
@A nie prościej założyć, że jeśli album serio będzie fajny, ciekawy, tak, jak lubisz, to prędzej czy później do Ciebie i tak dotrze i znajdziesz czas, żeby się nim porządnie nacieszyć?
Prościej – na pewno. Ale to bardzo optymistyczne założenie. Powiedziałbym nawet, że utopijne, bo ciągły napływ muzyki ponad możliwości percepcyjne sugeruje jednak, że część tych perełek nigdy do nas nie dotrze. Po prostu życie jest za krótkie żeby poznać wszystko, co warte poznania. :)
@ część tych perełek nigdy do nas nie dotrze
kiedy ja właśnie o tym, może trochę od dupy strony. nie widzę większego sensu rozpaczania nad tym, że czegoś nie poznaliśmy, nawet jak fajne, uznane, klasyczne, kultowe, przebojowe itd. nie chce mi się jakoś płakać z tego powodu, że nie znam 186 albumów Beatlesów, wolę się cieszyć tym do czego dotarłem, a emocje chyba z tego czerpiemy wszyscy podobne, w sensie takie odsłuchiwanie z klucza, że chcę sprawdzić wszystko, co dziejowe w interesujących mnie gatunkach i obok, trochę zabija radość, nie daje takiego kopa bonusowego, jak w przypadku płyt znalezionych całkiem przypadkiem, bo fajna okładka z gołą babą, które naraz okazują się trafiać idealnie. Nie wiem, przy takim natłoku dźwięków, chyba właśnie stanie z otwartą gębą i łykanie wszystkiego, jak leci jest najfajniejsze, przecież sam rachunek prawdopodobieństwa bezlitośnie wskazuje, że znajdę coś co zostanie ze mną na dłużej i będzie mi pysk cieszyć przez lata, nawet jak nikt tego nie opisze w Ęcyklopedii Pankroka.
Oczywiście, do pewnego stopnia masz rację. Mi nie chodzi o to, żeby cały czas chodzić przygnębionym z powodu niemożliwości poznania wszystkiego, raczej, że ta niemożliwość prowadzi do konkretnych dylematów, np. kiedy trzeba wybierać między „dobrym” a „dobrym+”. I jedyną odpowiedzią na takie dylematy jest bezrefleksyjność: nie myśleć o tym, nie martwić się niepotrzebnie, etc. Czy, jak sam napisałeś: „stać z otwartą gębą i łykać wszystko, jak leci”. Ale rzecz właśnie w tym, że wszystkiego się nie da.
I tu wychodzi sprzeczność: z jednej strony piszesz o tworzeniu systemów odsłuchu, a więc pewnej formie racjonalności, rozstrzygania, etc., z drugiej – o spontanicznym, bezrefleksyjnym, emocjonalnym przyswajaniu strumienia dźwięków. Nie piszę tego jako zarzut, po prostu wydaje mi się, że tego typu poszukiwanie harmonii przez łączenie sprzeczności jest symptomatyczne właśnie dla sytuacji nadmiaru muzyki. Brak jednak wskazówek, jak łączyć obydwa bieguny, kiedy – w konkretnych sytuacjach – lepiej zastosować jakiś system, a kiedy zdać się na spontan? Bo to wszystko ładnie wygląda na wysokim poziomie ogólności, kiedy piszesz, że nie chcesz znać 186 płyt Beatlesów, ale sam zespół chyba warto znać? Po którą płytę wtedy sięgnąć: wybraną losowo, pierwszą, o której usłyszę, najbardziej znaną? I czy jedna wystarczy? A jak nie to ile? Może w ogóle nie warto po nich sięgać, bo to muzyka dla starych dziadów? itd. itp.
Nigdy nie uciekniemy od społecznych kodów klasyfikacji i wartościowania muzyki. Wiadomo, że ekstrema typu słuchanie z klucza albo całkowite zdanie się na los są mało atrakcyjne. Problem z tym, co pomiędzy.
Nie wiem, wydaje się, że pomiędzy zostaje sporo miejsca na preferencje. To branie jak leci, nie dotyczy oczywiście wszystkiego, zawsze szybciej sięgnę po płytę na której są trąbki a nie gitary, prędzej wrzucę na plejlisty pliki wydane przez Stones Throw niż EMI, szybciej odsłucham The Next Big Thing z czarnej muzyki, niż z białej, z większym wstępnym zainteresowaniem podejdę do płyty zrecenzowanej na digg czy nowej muzyce, niż na screenagers czy tym drugim, nigdy nie potrafię zapamiętać nazwy, bo mi się myli z pitchforkiem. Ale to są tylko jakieś wstępne drogowskazy, dobierane właśnie na zasadzie – a znam artystę stąd, stamtąd, to sprawdzę, o, coverują Sun Ra, to może będą fajni, o, autor recenzji nawiązuje do Art Ensemble of Chicago, czyli chyba warto sprawdzić, o 10 nowych płyt na Paratuwalkman, a ten koleś mnie jeszcze nigdy nie zawiódł uploadem.
W przypadku takich kapel jak Beatlesi, czy innych wiekopomnych klasyków, wystarcza mi wiedza, ich muzyka, która znam z jakiś sporadycznie przypadkowych kontaktów, nie wzbudza we mnie najmniejszego cienia emocji, za spokojem godzę się na tę formę kalectwa, wystarcza, że potrafię ich rozpoznać po 30 sekundowym fragmencie jutubki. Wiem, że istnieli, rozumiem ich znaczenie, nie potrzebny mi do nich osobisty stosunek, ten wolę zachować na muzykę, która mnie jakoś rusza.
Te klucze wyboru bardzo fajne. Często nie uświadamiam sobie jak dużo sam ich stosuję. Mechanizmem uruchamiającym uwagę rzeczywiście może być właściwie wszystko: zapewne niektóre są ważniejsze (wytwórnia), inne mniej ważne (porównanie do lubianego artysty), jeszcze inne trywialne (okładka), ale wszystkie jakoś wzajemnie się uzupełniają i tworzą system luźnych powiązań, nad którym nie do końca panuję, ale który pozwala mi orientować się w napływie dźwięków.