Tomasz Stańko – wywiad

Tomasz Stańko jest mistrzem nastrojów, sam jednak wspomaga swoje samopoczucie muzyką innych. Wspomina się jego narkotykowe przejścia, ale dzisiaj radzi sobie bez – jak sam to ujmuje – sztucznych polepszaczy, bo wystarcza mu poranny jogging („Aby wstrzyknąć sobie do mózgu trochę naturalnej endorfiny”). Kiedy czuje się bogiem – o co nietrudno, gdy słyszy się tyle pochlebstw ze strony krytyków i kolegów po fachu – odkłada trąbkę, zakłada papucie i „pospolicie drepcze po podłodze”.

Po 10 latach pracy w kwartecie z Marcinem Wasilewskim, Sławomirem Kurkiewiczem i Michałem Miśkiewiczem pod koniec kwietnia 67-letni Stańko zarejestrował album „Dark Eyes”. Z nowym skandynawskim składem i z nowej, nowojorskiej perspektywy.

Jak dla pana kończy się ta dekada?
Tomasz Stańko: – Dobiega końca okres, który zaczął się dla mnie na początku lat 90. Chyba nazwę go „nowo narodzony”. To było prawie 20 lat rozmaitych, ale ciekawych zawirowań. Dopiero w ostatnich dwóch dekadach narodziła się moja właściwa kariera. Najpierw wyczyszczenie się z narkotyków, potem płyta „Bluish” z 1993 roku, później album „Matka Joanna” dla Manfreda Eichera i powrót do jego wytwórni ECM. Bardzo poważnie szedłem naprzód, a teraz wyraźnie czuję, że zaczyna się coś nowego.

Bo ukazuje się „Dark Eyes”, nowa płyta z nowym zespołem?
– Nie lubię rozgraniczać swojego życia, ale coraz wyraźniej wyłaniają mi się przed oczami pewne etapy. „Dark Eyes” rozpoczyna dla mnie, powiedziałbym w cudzysłowie, „okres nowojorski”, bo częściowo pomieszkuję teraz w Nowym Jorku. Jestem włóczęgą i w zależności od potrzeb zatrzymuję się w Polsce lub w USA.

I to słychać w pańskiej muzyce?
– „Dark Eyes” różni się od poprzednich płyt: inne kompozycje, inne aranżacje, jest też bardziej komunikatywna niż poprzednia – „Lontano”. Oczywiście jest moja, bo odciskam silne piętno na muzyce, ale to już jest coś nowego.

Dlaczego powstawała tak długo?
– Najdłużej z moich ostatnich płyt, jakieś trzy lata. Wolno pracuję. Najpierw muszę mieć pewność składu. Kiedy rozstałem się z moimi poprzednimi muzykami, wiedziałem, że to musi potrwać. Poza tym musiałem przestawić się na nowe brzmienie. Wymyśliłem sobie, że chcę grać z gitarą, by mieć nowe możliwości. Drugi instrument, zarówno harmoniczny, jak i melodyczny. Mnie gitara zawsze się podobała, szczególnie brzmienia pochodzące jeszcze z dawnych czasów, na przykład sound Jima Halla.

Jak zaczął pan kompletować skład?
– Najpierw w Finlandii znalazł się pianista Alexi Tuomarila. Potem duński gitarzysta Jakob Bro. Miał doskonałe brzmienie, więc zaprosiłem go na koncerty w Polsce, bo muszę z kimś pograć, aby mieć pewność wyboru. Okazał się świetny. To on zarekomendował mi basistę Andersa Christensena, swojego rodaka, a przy okazji bardzo ciekawego freaka. Na początku grał na kontrabasie, ale potem zobaczyłem, że na elektrycznym basie gra równie interesująco. Zupełnie inaczej, niż to się zwykle robi. Żaden funk, znakomicie czuje free i równie interesująco gra różne transowe rzeczy. Z dwóch bębniarzy, których miałem do wyboru, Olavi Louhivuori grał z moim pianistą i to jego ostatecznie wybrałem. Mam więc w zespole dwóch Finów i dwóch Duńczyków.

I dopiero wtedy zabrał się pan do pisania?
– Komponując, muszę powstającą muzykę na bieżąco sprawdzać na koncertach. Gros programu powstało dopiero w Nowym Jorku, właściwie wszystkie ważniejsze kompozycje wchodzące w skład „Dark Eyes”. Jej właściwa nazwa to „Dark Eyes of Martha Hirsch”, od obrazu Oskara Kokoschki, który widziałem w jednej z tamtejszych galerii. Bo ja w Nowym Jorku jestem właściwie coraz bardziej takim art consumerem. Mieszkając w tym mieście, jedną nogą stoję na najważniejszej scenie jazzowego świata. Ale zawsze byłem też fanem sztuki wizualnej i przez całe życie kochałem malarstwo. Teraz, jeśli tylko zechcę, mogę wszystkie moje ulubione obrazy zobaczyć w ciągu 15 minut.

Nowojorskie otoczenie bardzo wpływa na pańską muzykę?
– Generalnie to moja własna aktywność i wrażliwość tworzy dźwięki. Ale w Nowym Jorku łatwo znaleźć inspirację. Na ziemi zawsze był jakiś punkt centralny: starożytne Ur, Babilon, Ateny, Rzym czy Aleksandria. Nowy Jork jest punktem centralnym dzisiejszego świata, gdzie Chiny i inne kultury wschodnie spotykają się z afrykańskimi, wszystko się w tym tyglu przewraca. To miasto wibruje, tętni, a człowiek automatycznie czuje w sobie większą energię. Codziennie rano w Central Parku urządzam sobie nordic walking z kijkami. I tam już koło szóstej rano jest ruch, a przed siódmą biega tłum ludzi. Wszyscy mają tę energię.

Energię czerpie pan z miejsca, a inspirację ze sztuki?
– To zależy od potrzeb i możliwości, ten wachlarz jest bardzo szeroki, ale tak, generalnie sztuka. Operując w jej rejonach, mogę bardzo łatwo wciągnąć się w jakikolwiek nastrój. W cokolwiek.

Wracając do pańskiego zespołu, nie było świadomej decyzji, że teraz będzie pan grał wyłącznie ze Skandynawami?
– Nie, Skandynawia to zupełny przypadek. Ale ta część świata to wciąż – i to już od wielu lat – jedna z najlepszych scen muzycznych. Tradycja jest stara, w Szwecji nie było wojny, w Europie tylko tam grano wtedy jazz. A w Kopenhadze stale osiedlali się wybitni muzycy, jak Don Cherry czy Kenny Drew. Norwescy instrumentaliści są dzisiaj sławni na całym świecie. Skandynawia to kuźnia wielkich muzyków.

Odpowiada panu ich styl?
– Są mi najbardziej bliscy, bo grają konwencjonalną muzykę, są technicznie wspaniali, ale mają również bardzo otwarte głowy. Są tolerancyjni artystycznie, potrafią skręcić w każdym kierunku. Nie są tak scholastyczni jak muzycy czysto jazzowi. To się teraz coraz bardziej rozmywa, ale na przykład Włosi są bardziej mainstreamowi: bebop, hard-bop, takie rzeczy.

Znowu wybrał pan znacznie młodszych ludzi.
– Lubię młodych artystów, ale to przede wszystkim zawodowcy, wysokiej klasy muzycy. Szukam najlepszych. Wybieram tych, którzy mają bardzo dobrą reputację. Sprawdzam wcześniej, z kim grali, gdzie grali.

Nie było panu szkoda rozstawać się po tylu latach z Wasilewskim, Kurkiewiczem i Miśkiewiczem?
– Rozstaliśmy się. Nagrałem z nimi trzy płyty, zrobiłem taki tryptyk i to się wypaliło, skończyło. A sami wydali świetną płytę „January”. Cały czas jednak mamy kontakt i jeszcze długo będę z nimi grał. To był przecież jeden z moich najlepszych bandów.

Pan ma ucho do młodych. Ktoś w Polsce przyciągnął ostatnio pańską uwagę?
– Kiedy tylko mogę, gram z Dominikiem Wanią, znakomitym pianistą. Muzycy bardzo dobrej klasy pokazują się rzadko, to normalne. Ale w Polsce jest mnóstwo zdolnych młodych muzyków, którzy potrafią rozwijać się jednocześnie w bardzo różnych kierunkach.

Jak Marcin Masecki.
– O, Masecki jest świetny! Mamy w Polsce jakieś szczęście do pianistów.

Czy pan nigdy się nie nudził na scenie?
– Ale właśnie po to jest muzyka, sztuka, żeby się człowiek nie nudził.

Przecież to już prawie 50 lat grania. Bez żadnego triku?
– Trikiem jest poważne podejście do tematu. Nawet jak człowiek jest dozorcą. Kiedy widzę tutaj portierów, którzy siedzą i nic nie robią, to sobie myślę: ci to mają rutynę. A w Nowym Jorku mam pięciu portierów. Oni cały czas czyszczą, sprzątają, cieszą się tym domem. To kwestia uczciwego podejścia do tego, co się robi. Nie szanuje się samego siebie, jeśli nie szanuje się tego, co się robi.

Na swój dorobek patrzy pan jak na całość, coś większego?
– Zdecydowanie jest to pewna narracja. Ciągłość. Ale nie rozkwit. Ja się nie rozwijam, no, może technicznie, ale to jest ciągle tworzenie tej samej rzeczy na różne sposoby. Kiedyś nie podobały mi się moje stare nagrania. Teraz myślę, że gdzieś od nagrania z Komedą albumu „Astigmatic” gram już równo. Młodością nadrabiałem techniczne braki.

Nowicjusze mają takie same szanse na strzał w dziesiątkę jak weterani sceny?
– Dokładnie tak. Lubię dawać ten przykład: Arthur Rimbaud stworzył całą swoją poezję będącą synonimem piękna do 19. roku życia. A potem został kupcem! Naprawdę, natura ludzka jest niewiarygodna.

Jak pan traktuje takie komplementy jak „największy żyjący trębacz”?
– Przede wszystkim to nieprawda. Wszystko jest względne. Dobra reputacja pomaga w życiu i ułatwia rozwiązywanie pewnych problemów, ale nie sposób podchodzić do tego na serio. Muszę wręcz się od tego odcinać, bo gdybym zaczął wierzyć, to zafałszowałoby mi ogląd rzeczywistości i wpędziło mnie w zarozumialstwo.

Podoba się panu to, co dzieje się dziś w muzyce?
– Mnie się nowa muzyka bardzo podoba, chociażby elektroniczna. To są świetne brzmienia, ciągle pojawiają się nowe. Cywilizacja się rozwija, bo nie było wojny, nie było regresu. Słucham starych nagrań dla przyjemności, ale obecnie powstaje coraz więcej ciekawych rzeczy.

Muzyczną rewolucję cyfrową jakoś pan odczuł?
– Siedzę z komputerem tak jak wszyscy, chociaż może nie aż tak dużo. Gdy szukałem muzyków do obecnego składu, to sprawdzałem ich referencje i nagrania w Internecie. Bez tego już prawie nie ma życia.

A ten najnowszy rozdział życia długo zamierza pan dzielić ze skandynawskim kwartetem?
– Nie wiem, może nie. W Nowym Jorku mam już nowe składy, podoba mi się również Dominik Wania. Tak długo grałem z polskim kwartetem, że teraz mi się odwróciło i lubię zmiany. Może dwie płyty z nimi nagram, ale na trzecią już bym nie parł. Nie sięgam daleko naprzód, daję się ponieść fali życia. Z tego wychodzi życie nieprzewidywalne, ale najpiękniejsze.

rozmawiał Mariusz Herma
„Przekrój” 42/2009

 

 

Fine.




Dodaj komentarz