Pamiętam, jak w ’69 zbrukałem sumienie. Najpierw kieszonkowe rodzeństwa. Potem kieszenie rodziców. W końcu przyszedł czas na rodzeństwo Dawida przy jego cichej akceptacji oraz na rodziców Dawida przy jego niewiedzy. Uczciwie muszę jednak zastrzec: nie byłem jedyny. Cała bardziej kumata połowa klasy utyskiwała co poniedziałek przed openerem (polski), że już nie wyrabia, że rocznych oszczędności nie starcza na miesiąc, że w tych okolicznościach nie tyle wolno, ale zwyczajnie trzeba. Instytucja wewnątrzszkolnej rotacji dóbr kultury niby istniała, lecz jak tu funkcjonować w czasach powszechnego winylu, kiedy płytę tygodnia dostajesz po tygodniach sześciu? Szum jest już gdzie indziej. A tego roku szum ścigał szum: od Trzech Króli do Sylwestra, od wyroku na Michnika do premiery szóstego Bonda, od urodzin Michaela Schumachera po urodziny Jaya Kaya. To nie był łatwy rok.
Zimę jeszcze jakoś zniosłem. Bożonarodzeniowe koperty pozwoliły godnie przetrwać styczniowy pościg za debiutantami. Laureatem BBC Sound of 1969 ostatecznie została nowa kapela z Londynu. Ich nazwę i tytuł debiutu „Led Zeppelin” młodsze roczniki uporczywie wymawiały tytuł przez „z”. Płyta tak w nich przywaliła, że zapomnieli o pierwszym locie Concorde’a. Ja zgarnąłem ją przy okazji wycieczki po „Yellow Submarine”, którego powinienem był zresztą nie ruszać i zamiast tego oszczędzić kasę na to, co miało się dziać we wrześniu. Nowego Milesa na składzie jeszcze nie mieli, więc żeby nie nosić gotówki z powrotem do domu, opłaciłem kumpla, coby mi ściągnął – statkiem, z Brazylii – Caetano Veloso.
W lutym przejechałem się na Beach Boysach, a z Czech nadchodziły wieści hamujące odruchy konsumpcyjne. Postanowiłem nadrobić klasykę: Fitzgerald, Mingus, Sinatra, Berry, Richard – Namysłowski, Trzaskowski, Kurylewicz, Skaldowie, Czerwone, Niebiesko-Czarni i Fogg. Wytrwałem do marca. Muzyce współczesnej przywróciła mnie bynajmniej nie hiszpańska w owym roku Eurowizja, ale bardziej kosmiczne od relacjonowanego w „Przekroju” lotu Apollo 9 wyczyny The Velvet Underground. Koledzy w powyciąganych swetrach wspominali coś o debiucie aktorskiej trupy Genesis, starsze dziewczęta tuliły na korytarzach nowe Breakout – cholera, sam nuciłem „Poszłabym za tobą” i patriotycznie ważne dla naszej rodziny „Wołanie przez Dunajec” – ale jak zwykle to o Velvetów kłóciła się klasowa elita.
Kwiecień plecień poszedł gładko. „On the Threshold of a Dream” The Moody Blues po kilkunastu obrotach przehandlowałem mamie kolegi za „Songs From a Room” Leonarda Cohena, a kolega jazzrockowiec pozwalał przychodzić do siebie na odsłuch dwójki Soft Machine. Poza tym siedzieliśmy w Komedzie, bo inaczej zareagować na to jego bezsensowne lądowanie zwyczajnie się nie dało.
Aż wreszcie przyszedł maj. „Stand!” potwierdziło doniesienia z Woodstocku o formie Sly & the Family Stone. Jednego popołudnia spędziliśmy przy „Stand!” cztery odsłuchy z rzędu bez wychodzenia na oranżadę. Potem łysulec Isaac Hayes przygrzmocił eklektycznym „Hot Buttered Soul” – soul, funk, r&b, jazz, taniec i melodeklamacje – które przeplataliśmy „Karmą” Sandersa. Jaralibyśmy się pewnie Neilem Youngiem albo Crosby, Stills & Nash, gdyby nie ostatnia majowa bomba prosto od brytyjskich teddych: „Tommy”.
Stąd portfel miał już ostatnią prostą do rekordu szczupłości. Pomogła mu w tym koncertówka Casha. (Gdy już osiągnęła status „legendarna”, sprzedałem z zyskiem). A także kolejny wylot w kosmos, tym razem w wykonaniu kapitana Beefharta, po którym musieliśmy się uspokajać Reddingiem („Love Man”), a w lipcu genialnym „Happy Sad” Buckleya i genialnym „In a Silent Way” Milesa.
Pobudka przyszła wraz z lipcem w postaci The Stooges. Po szkole poszła plota, że to chore LP zagraża igłom gramofonowym, więc rychło przestawiłem się na „Stand up” śmiesznego – jak mawiali koledzy – zespoliku z gościem, który grał na flecie stojąc na jednej nodze. Większość rozchwytywanych premier wrześniowych – The Band, Temptations, Joplin, Ross czy całkiem obiecujące Fleetwood Mac – przegapiłem przez dwie płyty. Ostatnie tygodnie lata zagarnął Nick Drake totalnie trafiając w złotą polską swoim „Five Leaves Left”. Dla niego odpuściłem nawet wyjazd na Polskę – Holandię i do dziś żałuję przegapienia tamtej wygranej. Natomiast początek jesieni to już tylko „Abbey Road”, „Abbey Road” i „Abbey Road”. Piszę tak, bo dopiero trzeci egzemplarz dożył odstawienia na półkę (o pożyczaniu nie było mowy).
Od Beatlesów uwolnił mnie dopiero – a jakże – Zappa (niektórzy koledzy od „Hot Rats” woleli Kinksów), którego przez cały październik słuchałem na zmianę z „In the Court of the Crimson King” (choć niektórzy mówili, że wcześniej pod inną nazwą grali lepiej). Ledwo zauważyłem w tym zamieszaniu dwójkę Led Zeppelin. Szkolna reprezentacja długowłosych jeszcze się ekscytowała, ale dla mnie to był temat z poprzedniej pory roku. Poza tym Niemen wydawał właśnie najlepszą polską płytę od debiutu Ewy Demarczyk. Wystarczająco nowatorską, żeby olać czteropłytowy boks Floydów z jakimiś zoologicznymi audiodokumentacjami.
W listopadzie znów regularnie odwiedzałem kolegę od jazzrocka. Jako pierwszy sprowadził do kraju Colosseum („Valentyne Suite” > „Those Who Are About to Die Salute You”), a przy okazji kolejne The Moody Blues, niczego sobie. W przerwach od wyczytywania doniesień o przewrocie w Libii rozważałem zakup Moondoga – szalenie spodobała mi się okładka – ale do Mikołaja starczyło mi tylko na „Nipples” Brötzmanna, „Alone” Evansa, no i kosztowne importy z Brazylii (sofomor Os Mutantes), Francji (rendez-vous Jane Birkin i Serge’a Gainsbourga) i Niemiec (a może z znów z kosmosu: „Phallus Dei” Amon Düül II i nówka Tangerine Dream).
6 grudnia pod poduszką znalazłem wyproszone w liście „Let It Bleed” Stonesów. Ja tam ich fanem nigdy nie byłem, ale bez znajomości tekstów nie było co pokazywać się w szkole. Gdy wracałem do domu, wolałem słuchać „I am sitting in a room” Alvina Luciera, chociaż ojciec zabraniał mi nazywać to muzyką.
Wreszcie nadeszła Gwiazdka. A wraz z nią „The Marble Index” (od siostry), ożywcze „Aerosol Grey Machine” Van Der Graaf Generator, „Another Diamond Day” Vashti Bunyan od cioci hipiski oraz pakunek od Michała. W środku była tylko jedna płyta – w poprzednich latach bywał hojniejszy – i to tej bezczelnej bezdomnej babeczki. Za to jak się miało okazać, zawierała jedną z moich ulubionych soulowych piosenek zawsze.
*
Rozważałem także 2001, ale już pisałem.
.
Dobre! Miałem dokładnie tak samo.
Ja identycznie. Pamiętam, że koledzy ostro męczyli „Space Oddity” znanego również jako nie całkiem pierwszy self-titled Bowiego. Mi podobał się utwór tytułowy, ale Davida – wstyd się przyznać – przekonałem się naprawdę dopiero 2 lata później przy okazji „Hunky Dory”. Nadmiar wrażeń spowodował, że dopiero w styczniu ’70 zorientował się jak genialną koncertówkę wydali Grateful Dead. A do rewelacji jazzowych zapomniałeś chyba dopisać „Black Woman” Sonny’ego Sharrocka, słuchanej przeze mnie częściej niż „Nipples”. Dzięki tej płycie zdobyłem swoje pierwsze słuchawki – wokalizy doprowadzały moją matkę do furii.
„Space Oddity”, oczywiście. Pierwszy muzyczno–>>telewizyjny product placement.
„Black Woman” nie zapomniałem – nie znam! Na szczęście nigdy za późno na nadrabianie, nawet po 42 latach.