Lipcowy ranking filmów wszech czasów otwierałoby „Przed deszczem”, a zamykało równie niezwykłe „Po deszczu”, na które kiedyś nieopacznie zaprosiłem szersze grono znajomych. Oba specyficznie operują czasem, który w ulewne weekendy zwykł właśnie ulegać rozmaitym modulacjom – z wiekiem o dziwo coraz mniej korzystnym, przynajmniej z dzisiejszego punktu widzenia.
Muzycznie trzeba by rozpocząć od jednego z najbardziej niedoskonałych utworów jednej z najdoskonalszych grup, czyli gubiącego rytm „Rain”. Jeśli chodzi o singlowe powroty – zabawny zbieg pogodowych okoliczności – drugiego po „Here Comes the Sun” dla mnie utworu Beatlesów. Zamknąłbym „Only Rain” no-man, bo inaczej nie wypada. (4:45 wzwyż wyznacza jedną z krawędzi mojego prywatnego atu).
Po drodze Prince, Billie, Nina (i pięćset wersji tejże piosenki), combo „Ballet for a Rainy Day/1000 Umbrellas” XTC, „Still Falls the Rain” Roxy Music i rzecz jasna Bob Dylan, Peter Gabriel (o „Here Comes the Flood” wolałbym chwilowo nie pamiętać), niepoprawnie optymistyczni The Temptations i Gene Kelly. Z nowinek piękne w swej prostocie „Rain Smell” Baths i może Nicolas Jaar.
A w kolejce między innymi „Prayers for Rain” (ratunku) The Cure, dwa razy Sonic Youth, dwa razy Jimi, Zeppelini, CunninLynguists, Hood, Blackfield i Zomby: mniej „Tears in the Rain” z debiutu, bardziej aktualne „Digital Rain”. Lady Pank, Fleszara i Myslovitz nie linkuję, bo może znacie, ale Edytę chętnie. A przede wszystkim nieopierzoną jeszcze Kapelę. O ileż pewniej brzmią dzisiaj – warto upolować ich na Offie, bo koncerty solowe wysoko cenią.
O kim zapomniałem?
*
Przypomniał mi się jeden z najsłabszych utworów wczesnego Porcupine Tree, nagrywany pewnie jeszcze przez nastoletniego Wilsona. W czasach kserowania okładek, ilustrowania CD-Rów oryginałopodobnymi bazgrołami i ekslibrisowania tychże nośników, żeby pożyczający oddawali, ta całkiem bezkompromisowa psychodela w finale wzbudziła we mnie taki podziw, że postanowiłem zmontować własny trans z jednostajną stopką i masywną kulminacją. Na stopce na szczęście się skończyło.
*
Inspirującymi właściwościami deszczu, który sprzyja rozrywkom krytym, tłumaczono fenomen Seattle. Chociaż w równym stopniu przysłużyła się mu koncertowa izolacja Waszyngtonu (stanu), osobliwa moda na brytyjski punk gdzie indziej zbywany często jako popłuczyny po CBGB’s, chociaż swoje znaczenie miała zwartość sceny sprzyjająca migracji (Stone Gossard z Pearl Jam pomiędzy 1982 a 1994 grał zmieniła zespół bodaj dziewięć razy), integracji (publicznością były głównie inne kapele) i fanzinom, a ponadto płodnej naiwności duetu Pavitt-Poneman – wciąż deszczowi należy oddać zapewne część grunge’owych creditsów. Tak jak śniegom i ciemnościom udziały w szaleństwie islandzkim, choćby autochtoni oponowali.
Końcówka XVIII wieku w Wiedniu też była ponoć pochmurna. A fenomen muzycznej potęgi Anglii? Jedna trzecia roku spływa z deszczem. Drugie tyle upływa pod ciężkimi chmurami albo we mgle. Spójrzcie tymczasem na słoneczną Afrykę: ani jednego poważniejszego wynalazku od całych stuleci. Wyłączając Mali, ale tam pada częściej niż w Londynie.
Lipiec 2011 początkiem prosperity w polskiej muzyce?
*
Nie pisałem o Amy, tak jak nie pisałem o Jacksonie (no, trochę). I nie słuchałem, wyłączając może „No, no, no” w wykonaniu mojej mamy – radiowa Jedynka w tydzień nadrobiła wieloletnie zaległości. Wszelkie dywagacje na temat śmiercionośnych skutków kariery w tym akurat przypadku ucina według mnie „Time” (via Polifonia). A co do Klubu27…
(1) Tupac Shakur, died at age 25.
(2) Notorious B.I.G., age 24.
(3) Bradley Nowell (Sublime), 28.
(4) Keith Moon, 32.
(5) Bob Marley, 36.
(6) Mozart, 35.
(7) Hillel Slovak (Red Hot Chili Peppers), 26.
(8) Selena, 23.
(9) Karen Carpenter, 32.
(10) Aaliyah, 22.
(11) Lisa „Left Eye” Lopes, 30.
(12) Dimebag Darrell, 38.
(13) Randy Rhoads, 25.
(14) Layne Staley (Alice In Chains), 34.
(15) Jeff Buckley, 30.
(16) Sid Vicious, 21.
(17) Big Pun, 28.
(18) Ritchie Valens, 17.
(19) Buddy Holly, 23.
(20) John Lennon, 40.
(21) Stevie Ray Vaughan, 36.
(22) Cliff Burton (Metallica), 24.
(23) Otis Redding, 26.
(24) Duane Allman, 24.
(25) John Bonham, 32.
(26) Jim Croce, 30.
(27) Elvis Presley, 42.
Powrót Amy na szczyty (+3,400% tydzień do tygodnia) najlepiej natomiast skomentował niejaki Jem Aswad z Nowego Jorku w ciekawym tekście:
When I was a teenager working in a well-trafficked record store in the local mall, a popular although hardly legendary recording artist was killed in a car accident. There was little melodrama in his death: No overdose or assassination or fall from grace, just bad luck. Still, the huge stack of his recordings that had been available in the store since I’d begun working there — 40 to 50 units, if I remember right — evaporated within a couple of hours. Filled with smug teenage indignation, I put a note on the artist’s empty sales bin that said „Nothing sells records like death.”
Not surprisingly, minutes later my boss was walking toward me, glaring and crumpling up the note, although all he did was scold me and say „I agree with you, but a customer got really offended.”
*
To jeszcze coś na po.
.
jak o deszczu, to dla mnie nie mogłoby zabraknąć tego:
http://www.youtube.com/watch?v=xbYWkegobTU
O kim zapomniałem?
Lech Janerka – Pada Deszcz
:)
No i: http://www.youtube.com/watch?v=0c0sMfso4HY
Bardzo lubię deszczowe klimaty w muzyce. Jakoś się to dobrze komponuje.
Ja dorzucę:
– „Tears in the Rain”, czyli Vangelis i nieśmiertelna końcówka Blade Runnera
– „Rain” Madonny. Mam do tego utworu jakąś dziwną słabość. To jeden z moich kawałków pani M. Wiąże się to pewnie z sentymentem, że był to jeden z pierwszych teledysków, jaki zobaczyłem w MTV, gdy założyli nam kablówkę w 1993:)
Pewnie z tego powodu filmik Marka Romanka lubię nie mniej i jest dla mnie jakoś nierozerwalny z tą piosenką. Niby standardowy, a jednak wysmakowany:
http://www.dailymotion.com/video/xcxb1b_madonna-rain-video_music
W roli pana reżyserującego Madonnę – sam Ryuichi Sakamoto. A skoro o nim mowa, to jeszcze to:
http://www.youtube.com/watch?v=8tKfYwc4zxA
„Here Comes the Rain Again” Eurythmics – jeden z ich najlepszych kawałków i jeden z najlepszych kawałków synthpopowych w ogóle (choć zgrany do bólu).
Nie znałem tej wersji „It Will Rain for a Million Years”, ale ta, która znalazła się na „On the Sunday of Life” jest moim zdaniem świetna. W ogóle całą płytę lubię.
Na koniec takie coś: http://www.lacarte.org/songs/rain/
A „Ame agaru” to piękny film:)
> Nie znałem tej wersji „It Will Rain for a Million Years”,
Przez lata dostępna chyba tylko na kasetce wydanej w liczbie… 10 egzemplarzy:
http://en.wikipedia.org/wiki/Love,_Death_%26_Mussolini
To oczywiście zupełnie inny kawałek od tego z „On the Sunday of Life” ( http://www.youtube.com/watch?v=RlEIo0WPn58 ), już dosłownie deszczowego.
> Na koniec takie coś: http://www.lacarte.org/songs/rain/
I po zabawie.
Morphine
http://www.youtube.com/watch?v=WkSzV6jAkhQ
Terence Trent D’Arby – (odganiany)Rain
Jeszcze jedno deszczowe Porcupine Tree mi się przypomniało:
http://www.youtube.com/watch?v=iD15jXD1OPM
Do tego płyta Piano Magic „Writers Without Homes”. Tam zdaje się dużo deszczu było, ale nie pamiętam w którym kawałku.