Steve Lopez – Solista
Wydawnictwo Twój Styl, Warszawa 2008, 348 stron, 28 zł
„Ma na sobie łachmany, stoi na ruchliwym rogu ulicy i gra Beethovena na obdrapanych skrzypcach, które wyglądają, jakby je wyciągnął z kubła na śmieci”. Na pudle podniszczonego instrumentu wyskrobał napis „Stevie Wonder”, wokół szyi zawinął żółto-czarną policyjną taśmę z napisem „Do Not Cross”.
Każdy człowiek ma swoją historię – tylko dzięki tej dziennikarskiej dewizie Steve Lopez, felietonista „Los Angeles Times”, nie minął Nathaniela Ayersa tak samo obojętnie jak robiły to codziennie dziesiątki tysięcy mieszkańców Miasta Aniołów. Po zamianie kilku słów z bezdomnym muzykiem Lopez ruszył dalej, ale potem już regularnie wracał. Oswajał się z Ayersem (a raczej Ayersa ze sobą), jednocześnie uczynił go bohaterem swoich felietonów. I tak przez dwa lata wspólnie ze swoimi czytelnikami stopniowo odkrywał, że ma do czynienia z wybitnym muzykiem: skrzypkiem, wiolonczelistą, kontrabasistą i pianistą, byłym studentem słynnego nowojorskiego konserwatorium Juilliarda. Znawcą muzyki klasycznej i wyznawcą Beethovena, mimo swojego społecznego upadku świetnie orientującego się w świecie wykonawców i dyrygentów. Wreszcie człowieka, któremu najznamienitsi pozazdroszczą oddania muzyce.
Nathaniela Ayersa wykończył właśnie Juilliard. A konkretnie największa na świecie presja w tej najsłynniejszej szkole artystycznej świata, w której jeden moment nieuwagi może kosztować utratę wieloletniego dorobku. Opisana przez Lopeza historia jest nie tylko prawdziwa, ale dzięki bazie w postaci gazetowych felietonów – nadzwyczaj szczegółowa, pełna drobnych zdarzeń i autentycznych rozmów, sporów, próśb. W skali makro rozgrywa się zaś na trzech co najmniej poziomach.
U podstawy znajduje się historia Nathaniela, który dzięki cierpliwej pomocy Lopeza powoli rezygnuje z życia na ulicy (znalazł się tam dobrowolnie) na rzecz stałych wizyt w pobliskiej Disney Hall, która jest dla niego muzycznym odpowiednikiem Mount Everestu. Kiedy przychodzi mu uścisnąć rękę samemu Yo-Yo Ma (to on przygrywał Barackowi Obamie podczas prezydenckiej inauguracji), kiedy Yo-Yo użycza mu na chwilę wiolonczeli, widzimy jak 50-letnie mu dziecku spełniają się marzenia. A na jego przykładzie obserwujemy, jak w USA ewoluuje podejście do psychicznie chorych – od faszerowania ich psychotropami po szukanie ludzkiej duszy w zagubionym ciele.
Wokół Nathaniela rozgrywają się losy Steve’a Lopeza, któremu muzyk w równym stopniu odmienia życie, co dziennikarz spotykanemu w tunelu skrzypkowi. Z niezbyt komfortowej sytuacji, w której Lopezowi nie wypadało pisać o sobie jako o bohaterze, chociaż bohaterem jest, pisarz wybrnął nieźle. Nie kryje ani swoich sukcesów, ani kompletnych porażek. Tych ostatnich jest sporo, bo z objęć ulicy Nathaniel pozwala się wyciągać w tempie adagio molto, nie bez kroków wstecz.
Wreszcie muzyka: na wskroś przenika całą tę historię, jest jej tworzywem, przyczyną i skutkiem zarazem. Oplata losy obu bohaterów – w pewnym momencie odbijają się one echem nawet w ratuszu Los Angeles – ale i sama powieść jej obecności zawdzięcza swój urok. Że już nie wspomnę o nagłej ochocie na wizytę w filharmonii, która nachodzi po zakończeniu lektury i już trzyma na dobre.
Perypetiami niezwykłego muzyka zainteresowała się wytwórnia Dream Works i już w tym roku zobaczymy „Solistę” na wielkim ekranie – światową premierę zapowiedziano na koniec kwietnia. Nie powinno być źle, bo reżyserią zajął się Joe Wright („Pokuta”, „Duma i uprzedzenie”), a Jamie Foxx, któremu powierzono rolę głównego bohatera, powinien stanąć na wysokości zadania.
A co dziś słychać u samego Nathaniela, kolejne dwa lata później? A jakże: gra. Od niedawna nawet na trąbce.