Cantar en polaco

Jan Pawel - Conejillo De Indias

Serwis We Are From Poland przyglądał się ostatnio artystom związanym z Polską luźno. Chciałbym dorzucić radosne znalezisko z listy najlepszych płyt 2011 roku wydanych w… Wenezueli. Więcej informacji o postaci kryjącej się za powyższą okładką udzielił mi w języku angielskim Club Fonograma:

Jan Pawel (Juan Pablo po polsku) to projekt urodzonego w Maracaibo Juana Pablo Oczkowskiego, singer-songwritera wychowanego w rodzinie muzyków, którzy wyemigrowali z Polski do Wenezueli w połowie lat 70.

Dorastając w umuzykalnionej rodzinie, Jan Pawel naturalnie grawitował ku muzyce jako własnej formie ekspresji. W początkowych latach eksperymentował z noisem i elektroniką w ramach projektu Los Os Brokolis. Później jego twórczość przybrała na szczerości i intymności, zwracając się ku folkowej prostocie w duchu A Hawk and a Hacksaw.
.

Próbowałem nawiązać z Janem Pawłem kontakt, ale na razie się nie udało, linkuję więc tylko jego Bandcampa oraz nagranie solo.

*

Na łamach wspomnianego WAFP Marceli przeprowadził również śledztwo językowe. Dotyczy ono uwagi, jaką recenzenci poświęcają tekstom piosenek w zależności od mowy, którą obrał wokalista. W wyrywkowym wymiarze ankiety wychodzi jednoznaczne, że liryki angielskie zwykliśmy po prostu ignorować. I pewnie szersze badanie obserwacje te by potwierdziło. Tylko czy artyście rzeczywiście musi zależeć na zainteresowaniu recenzenta – i słuchacza – tekstami? Czy to nie jest wolny artystyczny wybór raczej niż uniwersalna dyrektywa?

Bo mam wrażenie, że jakiejś połowie wykonawców młodszego pokolenia – i ta połowa stawia zwykle na język obcy – słowa służą głównie lub wyłącznie jako nośnik dźwięku. Widać nie marzą o głoszeniu światu przemyśleń werbalnych albo zwyczajnie nie mają ręki do pióra. Grać i śpiewać jednak chcą i często potrafią. Niezwracanie uwagi na literacką treść piosenek będzie w tym wypadku wręcz pożądane. Tekstów Sigur Rós, poza przeklejaną automatycznie wzmianką o elfach, też krytycy analizować nie zwykli. Zespołowi to w żaden sposób nie zaszkodziło.

Za językiem polskim stoi oczywiście mnóstwo innych, mniej wyszukanych argumentów, od pragmatycznych (radio woli i/, bo ustawa promuje) po patriotyczne, od warsztatowych (jakość liryków i nieszczęsny akcent) po komunikacyjne (pod sceną jednak sami rodacy). Mimo że sam stoję w tej dyskusji pośrodku, dorzuciłbym tym razem dwa akcenty propolskie, strategiczny i muzyczny:
.

1. Przeklikując rekomendacje Music Alliance Pact zauważyłem, że gdy sprawdzam dźwięki z co bardziej egzotycznych krajów – Japonia, Korea, Meksyk, Chile czy Islandia – i po dwóch taktach słyszę słowa angielskie, robię natychmiastowe stop. Przecież po to klikam Japonię, by usłyszeć Japonię. MAP traktuję jako comiesięczne święto muzyki nieanglosaskiej. A przynajmniej próbuję traktować, bo w rzeczywistości 60-80% propozycji udaje niestety Jankesa (już Grek byłby lepszy). I jeśli z tych czterdziestu kawałków uda mi się wyłowić choćby jedną świeżość – nawet jajcarską – to jest radość.

Ulegając pokusie rozciągania doświadczeń własnych na świat cały, pozwalam sobie podejrzewać, że gdy przedstawiciela pozostałych dwustu krajów globu najdzie ochota na muzykę polską, środkowoeuropejską, muzykę z końca świata, to anglosaska swojskość usłyszanych dźwięków rozczaruje go w dokładnie tym samym stopniu, co mnie Ameryka u Azjatów. Reklama „brzmi jak nie z Polski” działa tylko w Polsce. W naszych niezwykłych czasach wyswobadzających się z kontroli konglomeratów, bariera językowa może się okazać wcale nie barierą, lecz wrotami. Dla większości świata pozostajemy krajem nieco egzotycznym i warto byłoby ten element wykorzystać.
.

2. Jak cierpliwie uczy nas cała historia muzyki, a szczególnie gwałtownie wykładał tę prawdę ostatni wiek muzyki popularnej, najciekawsze rzeczy dzieją się na spawach. Tam, gdzie elementy niedopasowane – z odległych kultur lub chociaż odległych dzielnic – zmuszane są do współpracy. „Począwszy Chopina (wschodnia potańcówka kontra zachodni bal), Bartóka (kocioł bałkańsko-węgiersko-słowacko-turecki) i Strawińskiego (Rosja, Francja, Kalifornia i niechęć do fortepianu jako instrumentu melodycznego) przez blues i jazz (Afryka spotyka Europę na terenie USA), a kończąc na rock’n’rollu (Elvis był Murzynem) i hip-hopie (czarna ulica w białym mieście z karaibskiej inspiracji)” – że pozwolę sobie na autocytat.

Polscy artyści zwykli tłumaczyć, że wychowywali się na muzyce zachodniej i chcą grać muzykę zachodnią, do której polski język nie przystaje. I w porządku. Tyle że owo nieszczęsne nieprzystawanie mogłoby okazać się źródłem płodnego napięcia, którego redukowanie zwykło się kończyć poczęciem. Jeśli nie nowych stylów muzycznych, to przynajmniej lokalnych smakołyków: od litanii powyżej po bigbit, tropicalię, J-rock i K-pop. Wielogatunkowy bagaż muzyczny XX i początku XXI wieku w zderzeniu ze szczególną, dla niektórych na pewno kłopotliwą rytmiką, melodyką i brzmieniem polszczyzny, mógłby stać się źródłem czegoś unikatowego. Bardzo naszego, a zarazem zewnętrznie atrakcyjnego. Albo chociaż jednorazowego rekordu na YouTube.

.

Fine.




19 komentarzy

  1. marek pisze:

    Jestem prawdopodobnie najgorszym odbiorcą polskiej muzyki i przez to nie powinienem się odzywać, ale nie znoszę gdy Polacy próbują śpiewać po angielsku. Odrzucało mnie to za czasów Something Like Elvis, odrzuca i teraz. W ten sam sposób katuję stronę A (polską) płyty Polan, a B (z zachodnimi coverami) jest praktycznie nieruszona.

    Zawsze, przezawsze słychać akcent. I zawsze słychać, że nie jest to ich pierwszy język. Wyłazi brak elastyczności, używanie dłuższych wyrażeń, które anglojęzyczni zastąpiliby krótkim (sprytniejszym) idiomem. I polskie ubezdźwięcznienie – zła wymowa wyrazów kończących się na „s”. Zamiast „suns”, winno się mówić „sunz”, a prawie nikt tak nie robi. To strasznie słychać. Pamiętam, że śmiałem się bardzo z angielskich wersji kawałków Myslovitza. Zangielszczony Grechuta pojawił się na WFMU, kiedy moja narzeczona wspomniała o nim w komentarzu do jednej z audycji.

    W popie zapewne nie robi to większej różnicy. Rzecz by samogłoski układały się w fajną melodię i dało się to nucić pod nosem.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Czułe ucho. A jak masz z innymi nieanglosaskimi nacjami śpiewającymi po angielsku? Skandynawowie, Afrrika itp.?

  3. marek pisze:

    To raczej efekt wiecznego poprawiania kolokwiów z fonetyki na anglistyce. Pisałem poprawki praktycznie co tydzień, aż pani magister wbiła mi te koncepty do głowy.

    Szwedzi mają lekki akcent, ale zwykle wymawiają słowa doskonale. Niemcy to z kolei oklepane „I vant zee sandvich”, ale wokaliści zwykle dobrze to maskowali. Pewnie będzie to marny przykład, ale gość z The Scorpions ładnie podrabiał angielski. Cięższy akcent to zapewne domena południowych Niemiec, Austrii. Szwajcarzy z Grauzone śpiewali po Niemiecku, ale nagrali wersję genialnego „Eisbaer” po angielsku. To bardziej kuriozum niż rzecz udana:
    https://soundcloud.com/chuby242/grauzone-polar-bear-english
    Dla porównania wersja angielska tego kawałka grana (i śpiewana) przez Australijczyków:
    http://www.youtube.com/watch?v=NuAGAM8EKLQ

    Z Afryki podałbym jako przykład Os Impacto z Mozambiku (lata sześćdziesiąte): http://www.youtube.com/watch?v=x86wmLzL02g
    Angielski i portugalski. Ten pierwszy z akcentem, ale bez ubezdźwięczniania. Brzmi naturalniej, nawet jeśli wokalista kładzie wymowę niektórych słów.

    Najśmieszniej wypadają Japończycy. Wystarczy wpisać „engrish” w google lub posłuchać jak wokalista DMBQ wymawia tytuł kawałka: http://www.youtube.com/watch?v=e_1-Th_fbUw
    „oooh, baibuh”. Miesza co prawda z japońskim, ale efekt pozostaje. Taki już urok Nipponu. Niektórych to mierzi, ale ja to lubię. Wychowałem się na japońskich grach komputerowych, może dlatego.

    Co zabawne, sami Anglicy często specjalnie ukrywali swój akcent w kawałkach. Stonesi mieli dużo rzeczy stylizowanych na country i Jagger podrabiał ten „drawl” perfekcyjnie (choć wychodził przez to na pozera, był uczniem Dartford Grammar School). Z drugiej strony oceanu punki lubiły podrabiać brytyjski akcent. Wystarczy posłuchać Reatarda na „Blood Visions”.
    http://www.youtube.com/watch?v=cduC2DZ7Iyw
    Podobno był to efekt słuchania The Adverts.

    Języki słowiańskie zawsze będą przeklęte pod względem germańskich. Mamy więcej dźwięków (zwłaszcza miękkich: ż, dż, etc.), ale kilka naszych mechanizmów zawsze wyłazi bez uprzedniego treningu w angielskim. Fonetyka niemiecka i hiszpańska nie jest tak zdradliwa. W tym drugim praktycznie wystarczy nauczyć się alfabetu i już można poprawnie wymawiać wszystkie słowa.

  4. marek pisze:

    Zapomniałbym o najlepszym kawałku The Blue Hearts:
    http://www.youtube.com/watch?v=XgTqGKog0VE
    Nazwali go „Linda Linda”, choć Japończycy ni w ząb nie mogą wymówić głoski „l”. Zupełnie im to nie przeszkodziło. Podobnie jak i dziewczynom śpiewającym ten kawałek w znakomitym filmie pod tym samym tytułem (gdzie na dodatek rzecz śpiewa Koreanka słabo mówiąca po Japońsku):
    http://www.youtube.com/watch?v=nNEeKAJQ-qY
    Takie wtrącenia obcojęzyczne czasami wypadają fajnie.

  5. Mariusz Herma pisze:

    Dzięki, sam powinieneś prowadzić zajęcia z tego tematu (koniecznie na materiale muzycznym). Przerysowania typu japońskiego – ale też afrykańskie, od K’Naana świeżo po przeprowadzce po niereformowalnych Amadou & Mariam – mnie też zupełnie nie przeszkadzają. To zwykle bezpretensjonalne i na swój sposób urokliwe, przypomina o specyfice języka (brak „L” w japońskim*). Choć nie wyobrażam sobie słuchania czegoś takiego w polskim wariancie.

    *no, uprzedziłeś mnie. Ominęło mnie to The Blue Hearts, mimo że „their last recording selling in the millions”, a „spitting on television cameras got them banned from TV for a year”. Ciekawe, jak przyjęto ich z tą wymową w Stanach :-)

  6. marek pisze:

    Heh, mogę najwyżej zrobić taką lekcję w liceum. Może kiedyś napiszę o tym artykuł.

    Przyjęto ich raczej dobrze, bo w kręgach płytozbieraczy było (i jest nadal) dużo ludzi zachwyconych japońskim power-popem: Blue Hearts, Firestarter, itd.

  7. m pisze:

    A czy nie jest też trochę tak, że polski akcent nam bardziej przeszkadza – bo go po prostu lepiej słyszymy, lepiej rozpoznajemy kalki językowe? Kiedy Duńczycy śpiewają po angielsku to generalnie bardzo dobrze im to wychodzi, ale liznąwszy nieco tego języka – o wiele bardziej słyszę ich intonację w angielskich utworach (choc zgadzam się z Markiem – skandynawowie generalnie bardzo dobrze brzmią po angielsku).
    Być może w zachodnim odbiorze wcale nie musi aż tak razić (jak razi nas) – skoro w UK czy US słuchają tylu nacji śpiewających po angielsku z akcentami, to czemu nie Polaków? Tylko oczywście muszą mieć coś ciekawego do zaproponowania w sensie muzycznego kolorytu lokalnego.

  8. fripper pisze:

    Miałem właśnie dokładnie to samo napisać co M, czyli, że Polski akcent nam bardziej przeszkadza, bo go znamy.

    Mnie też on irytuje niezwykle, chociaż są miejsca, gdzie jest to niezauważalne: death metal na przykład:)

    Co do Skandynawów, to ich mistrzostwo w angielskim jest już anegdotyczne. Kiedyś na BBC słyszałem dowcip o tym, że „jeśli kiedyś w pubie ktoś się do ciebie odezwie lepszym i bardziej poprawnym angielskim niż twój i wszystkich dookoła, to na pewno jest ze Szwecji”.

    Podobnie jak to jest opisane powyżej, często angielski z silnym obcym akcentem nie tylko nie przeszkadza, ale ma swój urok (Bjork, Karin Dreijer). Niemcy też czasem wypadają interesująco. Narracji Wernera Herzoga w jego filmach mógłbym słuchać godzinami (w USA powstał nawet fanclub głosu Wernera Herzoga). W ogóle ta różnorodność akcentów wprowadza fajny koloryt, za to u Polaków drażni jak diabli:)

  9. Mariusz Herma pisze:

    Czy łatwiej wychwytujemy, trudno powiedzieć – bo Afryka czy Japonia, a nawet taka Islandia chyba często wygrywają. Ale rzeczywiście zamiast kojarzyć się przyjemnie z egzotyką i podróżami, polski akcent przypomina raczej o mozole językowym, sileniu się na światowość, pewnie budzą się przy okazji jakieś narodowe kompleksy.

  10. fripper pisze:

    Tak, tak – właśnie o to mi chodziło, że nie tyle wyraźnie słychać niewłaściwy akcent, ale słychać, że to POLSKI akcent. I od razu nasuwa się myśl: „aha, starał się, ale mu nie wychodzi, po polsku śpiewa”.

    Co nie zmienia faktu, że niektórym to naprawdę wychodzi potwornie. Zwłaszcza kiedy ktoś próbuje śpiewać z takim natchnionym namaszczeniem.

  11. wieczór pisze:

    co do akcentów to nie ma chyba gorszego niż udawanie jamajczyków przez polskich wokalistów reggae.

    natomiast trochę z innej strony, Jan Pawel bardzo przyjemny, ale zupełnie nie słyszę tam ducha AHAAH.

  12. marek pisze:

    To prawda, Herzog mówi pięknie. Słychać akcent, ale układa naprawdę ładne zdania. Słychać, że czuje ten język literacko. Co przypomina mi J. Conrada. W Guardianie bodajże napisano, że Conrad lepiej operował angielskim niż rodowici Anglicy.

    Faktycznie, może być to kwestia bycia Polakiem i wyłapywania akcentu. Ale też po raz kolejny przywołam przykład:
    http://www.youtube.com/watch?v=YHiwt8G7fZw

    Goście z The Stubs nieźle podrabiają południowy akcent amerykański. Takie podejście jest popularne zwłaszcza u rodzimych bluesmenów.

  13. Mariusz Herma pisze:

    O nie.

  14. Marceli Szpak pisze:

    @ co do akcentów to nie ma chyba gorszego niż udawanie jamajczyków przez polskich wokalistów reggae.

    nie do końca, w dobrych dancehallowych zaśpiewach nagle dzieje się z polszczyzną to, czego nie udaje się osiągnąć w innych gatunkach muzycznych – dopasowuje się do dźwięków, daje się przeakcentować i nadal pozostaje zrozumiałą, nagle okazuje się, że jest dużo elastyczniejsza i bardziej plastyczna. Gatunek wymusił nowe podejście do języka i są tacy, którzy potrafią z tego wykrzesać ciekawe rzeczy – Pablopavo, który pierwszy przychodzi do głowy, Marika na wczesnych kawałkach, Cinq Q i pewnie parę jeszcze. Nawet jak muzyka nie podchodzi, to warto posłuchać, jak radzą sobie z językiem nie_nadającym_się_do_śpiewania

  15. wieczór pisze:

    nie o to mi chodziło (nie do końca jasno się wyraziłem), Pablopavo uwielbiam, rzeczywiście, to jak daje sobie radę z polszczyzną, jak potrafi wystrzeliwać słowa z szybkością karabinu, będąc nadal zrozumiałym jest fantastyczne (choć ja najbardziej lubię go za 'warszawskośc’, mimo że jest kibicem tych 'złych’ :) ), natomiast nie mogę znieść, gdy na ten przykład, jego kolega Reggaenerator przechodzi na angielski i w tymże języku udaje jamajczyka.

  16. fripper pisze:

    @ marek
    Casus Conrada jest bardzo charakterystyczny. Za najwybitniejszych stylistów w anglojęzycznej literaturze często uważa się Conrada i Nabokova (choć ten drugi chyba nie cenił pierwszego). Wynika to właśnie z tego powodu, że angielski nie był natywnym językiem (chociaż Nabokov był dwujęzyczny od dziecka, a Conrad nauczył się chyba dopiero po skończeniu 20. roku życia). Człowiek „z zewnątrz” jeśli naprawdę perfekcyjnie opanuje dany język, może dostrzec w nim struktury i niuanse niezauważalne dla native’a, i na tej bazie tworzyć niezwykle wyrafinowane konstrukcje stylistyczne. Swoją drogą, Conrad mówił z bardzo silnym obcym akcentem i nigdy się na nauczył ładnie brzmieć, ale nie miało to większego znaczenia.
    Kilku spotkanych Amerykanów i Brytyjczyków mówiło mi, że dla nich akcent interlokutora jest bez znaczenia. Dużo ważniejsza jest komunikatywność, swoboda i bogactwo języka. Prawie wszyscy też mówili, że w sumie wolą twardy obcy akcent, niż nieudolne naśladowanie tego właściwego.

    @ Mariusz
    Też zauważyłem, że ostatnimi czasy w recenzjach bardzo rzadko zwraca się uwagę na teksty. Pewnie, że muzyka jest najważniejsza, ale czasem jest to bardzo krzywdzące dla recenzowanej muzyki. Są w końcu takie płyty, gdzie ciężko rozerwać warstwę liryczną od muzycznej, a czasami nawet ta pierwsza determinuje drugą. Po prostu, bywa, że jakaś muzyka ma sens tylko dzięki takim a nie innym tekstom.

  17. Mariusz Herma pisze:

    @ Nabokov był dwujęzyczny od dziecka – trójjęzyczny :-) Po drodze do Ameryki był jeszcze zdaje się epizod z językiem francuskim. Aczkolwiek w posłowiu „Lolity” przyznaje, że angielszczyzna jako język (jednak) obcy na pewne sztuczki mu nie pozwalała.

    Co do (nie) omawiania tekstów w recenzjach, to zgadzam się i zarazem biję w piersi. Przynajmniej jeśli chodzi o panów. Bo panie z reguły okazują się zdecydowanie bardziej otwarte na słowo. Potwierdzą to zapewne czytelnicy „Teraz Rocka” – szczególnie z okresu nowej rockowej rewolucji – czy nawet „Przekroju”, gdzie nawet krótkie notki potrafiły składać się w połowie z cytatów.

  18. fripper pisze:

    Znowu takie recenzje, gdzie wszystko jest oparte na cytatach i egzaltacjach z tym związanych też nie za bardzo. Wydaje mi się, że to trzeba wyczuć, ale czasem naprawdę szkoda, że ktoś stworzył spójny muzyczno-liryczny koncept, gdzie wszystko jako całość trzyma się kupy, a nikt potem tego nie zauważa.
    Są takie płyty, które bez zgłębienia się w teksty wydają się bardzo przeciętne i niczym nie wyróżniające, a po uważnej lekturze nagle okazują się niemal arcydziełem. Dla mnie na przykład tak jest z „Magic & Loss” Lou Reeda, ale dałoby się znaleźć masę przykładów.

    Natomiast ciekawą rzeczą co do Nabokowa jest fakt, że „Lolitę” napisał dwa razy. Najpierw po angielsku, potem po rosyjsku i nigdy z tej drugiej wersji nie był zadowolony. Przynajmniej o ile mi wiadomo.

  19. […] podwójne święto. Dwa dni po moim wpisie o Janie Pawle – czyli wenezuelskim songwriterze polskiego pochodzenia Juanie Pablo Oczkowskim – […]

Dodaj komentarz