Zasługi Mariana Eilego dla polskiej muzyki jazzowej są nie do przecenienia. Gdy jazz dopiero raczkował, szef „Przekroju” wskazywał mu drogę do dorosłości
W 1949 roku na zjeździe kompozytorów polskich jazz potępiono jako zjawisko ideologicznie zagrażające komunizmowi. Wkrótce potem władze rozwiązały młodzieżową organizację YMCA – jako „narzędzie burżuazyjno-faszystowskiego wychowania popierane przez zagranicznych mocodawców i sanacyjne czynniki rządzące”. A to kluby YMCA w Krakowie czy Warszawie, kontynuując świetną tradycję z ostatnich lat przedwojennych, stanowiły inkubatory nieśmiałego jeszcze polskiego jazzu.
„Jazz był forpocztą zgniłego imperializmu, tłustych burżujów knujących przeciwko całemu socjalistycznemu obozowi i zrzucających na nasze pola stonkę. Jazz to nie było nic radzieckiego, a jak coś nie było radzieckie, to tak, jakby wcale tego nie było. Dlatego jazz musiał się ukrywać. Każda samodzielna fraza czy nurt działa jak płachta na byka na tych wszystkich działaczy młodzieżowych, sekretarzy, cały aparat partyjny – wspominała w książce „Komeda, Zośka i inni” Zofia Trzcińska, zmarła w sierpniu ubiegłego roku żona Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego. – Po jakimś czasie jazz zaczął dopominać się o swoje prawa, lecz zanim to się stało, dostawaliśmy go z przemytu. W zaprzyjaźnionych grupkach umawialiśmy się na spotkania w prywatnych mieszkaniach i tam wchłanialiśmy go w siebie. Takie sesje organizował Marian Eile. W największej tajemnicy skrzykiwaliśmy się i o oznaczonych porach wyłapywaliśmy z radia zachodnie audycje, narkotyzując się niejako zapachem zakazanego owocu”.
Eile, słynny założyciel i szef „Przekroju”, nie poprzestawał na kibicowaniu. Trudno przecenić korzyści, które jazz wyciągnął z przywilejów, jakie naczelnemu tygodnika dawała jego profesja. „Miałem wtedy okazję jeździć dość często do Paryża, na krótko, na kilka dni, ale z każdego takiego przyjazdu przywoziłem płyty jazzowe – opowiadał Eile w 1981 roku Andrzejowi Wasylewskiemu, autorowi filmu „Jazzowe dzieje Polski” ukończonego dopiero w ubiegłym roku.
Przywożone z Zachodu nowinki – pierwszym zakupem był album grupy Modern Jazz Quartet – Eile popularyzował następnie za pośrednictwem „Przekroju”. Donioślejsze jednak w skutkach okazały się organizowane przez niego sesje odsłuchowe. „Te płyty przeważnie przesłuchiwane były u mnie w domu w Krakowie, w małym pokoju, na najprymitywniejszej, jaką można sobie wyobrazić, stereofonii, ponieważ de facto były to płyty mono. I adapter, wzmacniacz, wszystko było mono – wspominał Eile. – Ale słuchaliśmy przez dwa głośniki, a ściślej mówiąc, przez dwa stare radioodbiorniki ustawione w dwóch kątach pokoju, co sprawiało, że ta muzyka była jednak bardziej przestrzenna”.
Malutkie okienko na Zachód
W Krakowie oprócz Eilego regularne spotkania z jazzem urządzali między innymi Marian Ferster, zmarły w ubiegłym roku legendarny przewodnik tatrzański i późniejszy współzałożyciel krakowskiego Jazz Klubu, jego przyszły prezes Rafał Woltyński oraz kontrabasista Witold Kujawski. W ciasnych pokoikach spontanicznemu muzykowaniu oddawali się Andrzej Kurylewicz, Krzysztof Komeda, Andrzej Trzaskowski. A do regularnych bywalców tych improwizowanych (dosłownie i w przenośni) koncertów należeli Jerzy Skarżyński, Sławomir Mrożek i Ludwik Jerzy Kern.
Oczywiście schadzki te odbywały się potajemnie ze względu na rygorystyczny zakaz publicznego odtwarzania, a tym bardziej wykonywania muzyki jazzowej. „Nigdy nie dowiedzieliśmy się, skąd ludzie wiedzieli o tych spotkaniach. Roznosiło się to pocztą pantoflową. Siedzieli na podłodze, stali po kątach, dyskusje w łazience czy w kuchni – opowiadał Marian Ferster, którego w „Historii krakowskiego jazzu” cytuje Antoni Krupa, muzyk i dziennikarz. – Rozmawiano o muzyce, ale nie tylko. O sztuce, malarstwie, literaturze. Zawsze byli tam Marian Eile i Janina Ipohorska – Kamyczek z »Przekroju«. Janina przychodziła w wielkim kapeluszu z butelką w ręce. To była ta popularna z czerwoną kartką. Pani redaktor trzymała w jednej ręce flaszkę, w drugiej musztardówkę. Na wszystkich imprezach był Ludwik Jerzy Kern z małżonką – Martą Stebnicką. Stefan Kisielewski, Stanisław Dygat oraz muzycy Jerzy Matuszkiewicz, Andrzej Trzaskowski, Witold Kujawski, Witold Sobociński, Andrzej »Idon« Wojciechowski”.
„Jak się ubezpieczaliśmy przeciw donosom sąsiadów, że tam się dzieją orgie? – śmiał się Marian Eile. – W drzwiach się pokazywał ojciec Mariana Ferstera, był pułkownikiem, lekarzem, no, to że był zupełnie łysy, to nieważne. Ale na mundurze miał moc takich wstążeczek od orderów, które otrzymał na pewno zasłużenie. I taki pułkownik w mundurze z orderami ukazujący się w drzwiach troszkę zbijał z pantałyku patrol MO wezwany przez sąsiadów”.
Jazz wychodzi z podziemia
Na przekór usilnym staraniom peerelowskich czynowników z biegiem lat 50. jazzowy noworodek rósł w siłę. A gdy nastąpiła odwilż, wybuchł z mocą, która zaskoczyła nawet osoby odpowiedzialne za podtrzymywanie płomyka przez lata represji. „Zakazany i tępiony jazz żył i rozwijał się mimo wszelkich prześladowań” – pisał w 1956 roku Stefan Kisielewski, relacjonując pierwszy letni Sopot Jazz Festiwal. Na imprezę, pierwszy tak spektakularny owoc swobody, zjechało 50 tysięcy osób z całej Polski. Eile, członek komitetu honorowego festiwalu, na łamach „Przekroju” apelował do kierowców udających się w kierunku Trójmiasta, by na hasło „festiwal jazzowy” bez ociągania zabierali posługujących się nim autostopowiczów.
Największym objawieniem sopockiego festiwalu okazał się sekstet Krzysztofa Komedy. „Niestety, ten młody, ambitny i wartościowy zespół jest biedny i nikt nie przychodzi mu z pomocą. Na festiwalu grali na pożyczonych instrumentach” – pisali w „Przekroju” Bracia Rojek (czyli… Marian Eile). Krytyk Lech Terpiłowski odnotował, jak to muzykom nikt nie chciał udostępnić sali do prób przed występem: „Wreszcie zlitował się nad artystami pewien woźny, który na własną rękę pozwolił im wieczorami grać, ale… nie wolno było palić światła. Próbowano więc po ciemku”. Kiedy Polskie Radio postanowiło nagrać Komedę, ktoś życzliwy poinformował redakcję, że zespół Komedy się… rozpadł.
Wiosną tegoż 1956 roku 16 osób, a wśród nich Marian Eile oraz Janina Ipohorska, podpisało się pod aktem założycielskim Krakowskiego Jazz Klubu nazwanego później Helikon. „Nasi muzycy jazzowi nie mieli gdzie robić prób, bo nasz lokal Jazz Klubu był maleńki, sklepiona piwnica, zła akustyka – wspominała Zofia Trzcińska. – A Związek Młodzieży Polskiej miał w Rynku Głównym całą kamienicę z salą teatralno-balową. Więc poszłam z jednym z działaczy do pana, tfu… towarzysza »Karpuszki« Wolskiego i zaproponowaliśmy mu, że za to, iż nasi muzycy będą u nich robić próby przed południem, w soboty przez trzy godziny od piątej po obiedzie będą grali zetempowcom do tańca. Pan Wolski-Karpuszko zgodził się. Niestety! – umowa wygasła po trzech tygodniach. Po prostu w trzecią sobotę na ten wieczorek przyszedł i zobaczył, jak jego zetempowcy tańczą w rytm muzyki jazzowej. Takiego przerażonego człowieka w życiu nie widziałam”.
W stronę… rock and rolla
W październiku 1958 roku połączone śluby Zofii Tittenbrun z Komedą oraz Teresy Fersterowej z Andrzejem Trzaskowskim Eile skrzętnie odnotował w rubryce towarzyskiej „Przekroju”, kwitując zdaniem: „Obaj panowie po raz pierwszy, obie panie po raz drugi”. W następnym tygodniu „Przekrój” poświęcił ślubom rozkładówkę. „Dopiero tam, ze zdjęć Wojtka Plewińskiego, zorientowałam się, kto był na naszym weselu” – śmiała się Trzcińska.
A do tatrzańskiego schroniska na Kalatówkach, gdzie rok później zjechała elita młodego polskiego jazzu, a także Roman Polański i wielce dla jazzu zasłużony Leopold Tyrmand, Eile zabrał ze sobą już całą grupę redakcyjnych koleżanek i kolegów. Później na łamach „Przekroju” gratulował „Dudusiowi” Matuszkiewiczowi zwycięstwa w wyścigu foteli (użytych zamiast sanek), który odbył się w stołówce schroniska, swoistym happy endem zamykając trudną, ale jakże owocną dla jazzu dekadę.
A sam powolutku, nie tracąc wiary, że kiedyś to polskie płyty jazzowe będzie się wozić na Zachód, a nie odwrotnie, zaczynał właśnie kibicować… rock and rollowi, po którym spodziewał się – tak jak kiedyś po jazzie – że stanie się muzyką nie tylko do tańca.
I znowu miał rację.
Mariusz Herma
„Przekrój” 17/2010