Polskiego jazzu nie będzie, Pan rozumie

Niewinni Czarodzieje (1960)

„Co do Komedy mam nieco inne zdanie niż pan. Sam cool jazz jest po nerwowym poprzednim stylu bardzo miłą niespodzianką, ale cierpi na kilka chorób równocześnie. Pierwsza – to europejskość muzyki. Druga – to wtórność inwencyjna, dosłownie: wtórność. Trzecia – to niewspółczesność. Czwarta – to jednowarstwowość elementów i wynikająca z niej monotonia ogólna, może stylowa, ale bardzo ograniczająca muzykę” – pisze w „Ruchu Muzycznym” z 1957 roku Bogusław Schaeffer, któremu w czerwcu stuknie 80 lat. A raczej mówi, bo to wywiad, tyle że pytający co rusz zamienia się rolami z pytanym Andrzejem Trzaskowskim, pionierem polskiego jazzu, który to gatunek wprowadził się do naszego kraju ledwie kilka lat przed ową rozmową.

Trzaskowski (na zdjęciu trzeci od lewej, pomiędzy Romanem Polańskim a Komedą; kadr z filmu „Niewinni Czarodzieje”) w 1956 roku wygrał ankietę „Przekroju” na najlepszego polskiego pianistę. A miłych przekrojowo-jazzowych akcentów jest więcej: „Kolosalne zasługi dla rozwoju jazzu w Polsce – mówi Trzaskowski – ma na swoim koncie redaktor Marian Eile, który przywoził i sprowadzał płyty, udostępniając je muzykom”.

Na przekór propagandzie spod znaku „Dzisiaj słuchasz jazzu, jutro zdradzisz ojczyznę”, u zarania lat 50. począł ten jazzowy noworodek przybierać na wadze. – Zakazany i tępiony jazz żył i rozwijał się mimo wszelkich prześladowań – pisał Stefan Kisielewski w relacji z pierwszego Sopot Jazz Festiwal (1956), na który zjechało 50 tys. osób. – Dominowała atmosfera skupienia i entuzjazmu. Formy tego entuzjazmu, takie jak gwizd czy rzucanie marynarek, nie mają – wbrew pozorom – nic wspólnego z chuligaństwem, lecz są międzynarodowym, uświęconym już i tradycyjnym sposobem okazywania zadowolenia z jakości produkcji, takim samym jak oklaski na koncercie symfonicznym – uspokaja Kisiel.

Ale z punktu widzenia samych muzyków sytuacja nie przedstawiała się tak różowo: „Ogólna charakterystyka bieżącego stanu – mówi Trzaskowski – wygląda następująco: po pierwsze – zła atmosfera ogólna;  po drugie – odbiorca rzadko jest taki, jakim chcielibyśmy go widzieć; nie zawsze odnosi się do jazzu tak, jakby należało oczekiwać. Pan rozumie.” Tak. Czytelnicy również.

„Po  trzecie – jazzowe życie muzyczne. Nie ma nic, co by zasługiwało na tę nazwę. Po czwarte – muzyk grający dobrze na instrumencie dętym jest rzadkością. Nasi jazzowi muzycy od instrumentów dętych są piętą achillesową polskiego jazzu, nie mają żadnego pojęcia o harmonii”.

O co pianiście chodzi, gdy mówi o złej atmosferze? Ano władza wymyśliła w końcu sposób na jazzmanów: przestała ich prześladować! Mobilizujący klimat podziemia wyparował, a wraz z nim słuchacze. „Jazz zaczyna już dziś mniej interesować niż wtedy, kiedy był zakazany. Ilość zespołów wyparła u nas jakość i ich poziom. Zespołów jest mnóstwo, a ich poziom żaden” – mówi Trzciński. Ciekawe też, że w ówczesnych recenzjach najbardziej się jazzowe składy krytykuje za granie w różnych stylach, za szerokie inspiracje. Jakże się to odwróciło: dzisiaj nie ma chyba większego komplementu niż „eklektyczny”.

Poza tego typu spóźnionymi odkryciami, lektura publicystyki sprzed półwiecza dostarcza niemałego ubawu ze względu na niespotykany obecnie radykalizm oraz takie jak we wstępie logoreje tekstowe (wypatrzyłem dziś ten zwrot u Tadeusza Nyczka). Trzaskowski w pewnym momencie nie wytrzymuje i pyta (!) Schaeffera:
–  To co się panu wobec tego w cool jazzie podoba?
– Ogólne nastawienie kontrapunktyczne; spokojne, ale rozmyślne rzutowanie linearne oraz imitacyjność niektórych epizodów.

Pytał, to ma. Na sam koniec wywiadu (debaty?) ulubiony pianista „Przekroju” połowy lat 50. rysuje perspektywy stojące przed polskim jazzem: 1. ilość zespołów wzrośnie; 2. ze strony czynników oficjalnych żadnej pomocy nie będzie; 3. poziom zespołów (oczywiście tych, które nie myślą wyłącznie o zarobkowaniu) wzrośnie; 4. dalsza „powódź” pianistów – a pozostałe instrumenty w takim samym położeniu jak dziś; 5. polskiego jazzu nie będzie„.

Fine.




6 komentarzy

  1. ArtS. pisze:

    Jazz to pikuś był. W Filharmonii to dopiero się działo: od przesiąkniętej jadem krytyki i retorycznego rozdzierania szat, po jak najbardziej fizyczne rękoczyny w kuluarach (oczywiście „po dżentemleńsku”)! Dzisiejsze życie muzyczne wydaje się co najmniej bezbarwne w porównaniu np. z dwudziestoleciem międzywojennym…

    Jedna uwaga merytoryczna: stwierdzenie, że jazz „wprowadził się” do Polski na kilka lat przed rozmową z 1957 roku jest nieco naciągane. Orkiestry swingowe miały się bardzo dobrze przed wojną, w latach 20. i 30., a niektórzy muzycy jazzowi zostawali nawet swoistymi celebrytami owych czasów (np. Rosner, Wars, Karasiński). Szkopuł w tym, że w latach 40. sam jazz zmienił swój charakter z muzyki ludycznej na inteligencką, co w rzeczywistości zmieniło jego status (umiejętności nie były tak ważne w przypadku muzyki tanecznej) i przełożyło się na spadek jego popularności w Polsce. Warto o tym pamiętać czytając wypowiedzi Trzaskowskiego…

  2. mrozooo pisze:

    „Mnie się wydaje że problem polega na tym co oni naprawdę robią kiedy niby grają ten jazz, czy tylko grają czy coś jeszcze?”

    „Niby co?”

    „No właśnie, co?!”

    (…)

    „A może jazz jest dla nich czymś więcej niż muzyką, co?”


    przypominam sobie, jak zaraz po tych latach mój ojciec stał się fanatykiem polskiego stowarzyszenia jazzowego i temu zawdzięczam ponad 200 winyli zajmujących honorowe miejsce w naszej bibliteczce. to chyba jazz nie umrze, hm?

  3. Mariusz Herma pisze:

    Arturze – znam te opinie, ale nie wierzę w ten nasz przedwojenny jazz, a w czasie wojny – wiadomo. Czytam sobie „Ruch Muzyczny” i „Jazz” z lat 50., „Jazz Forum” z lat 60., i widzę, że oni przełom lat 40. i 50. uznawali jako wejście do Polski właściwego jazzu – i dziennikarze, i sami jazzmani. Sam Trzaskowski jest tutaj bardzo radykalny:

    „O tym, jakoby jazz rozwijał się u nas już przed wojną – chociaż tak twierdzą reprezentanci starszej generacji muzyków tzw. rozrywkowych – nie ma mowy. To, o czym się mówi, że już wtedy itd., jest absolutną bzdurą. Świadomie grany jazz jest u nas zjawiskiem niedawnym. (…)

    Mniej więcej do roku 1951 trwała u nas ogólna nieznajomość stylu, brak koncepcji. To, co było przedtem, było po prostu zwykłym, zeuropeizowanym do maksimum stylem swing ze sporą domieszką elementów rozrywkowych, czyli muzyki granej powszechnie w lokalach”

    `
    Jakoś bardziej niż dzisiejszym historykom ufam ludziom, którzy wtedy byli w centrum akcji, którzy nausznie słuchali, co się gra. I wiedzieli, że jeszcze w 1955-56 roku ten „polski jazz” to było pięć zespołów, które można zaprosić na pierwszy Sopot, bo resztę wstyd.

    Wychodziłoby na to, że na poważnie jazz się zaczął dzięki dwóm jazz-klubom w Krakowie i W-wie założonych w siedzibach YMCA. Przy nich powstawały zespoły, były słuchowiska zachodnich płyt, dyskusje – „życie jazzowe”. Jako-takie uświadomienie sobie specyfiki jazzu przypada na 1951-52, i to początkowo tylko na poziomie pojedynczych muzyków (Trzciński), dopiero potem (ich) zespołów.
    `

    Do tego miejsca doprowadziło mnie śledztwo, jeśli masz poszlaki sugerujące co innego – dawaj, może dojdziemy do prawdy, a potem wydamy rewolucyjną pracę na ten temat :-)
    Swoją drogą o tych filharmonicznych wyczynach „sztuki wysokiej” to chętnie bym poczytał.

  4. ArtS. pisze:

    Mariuszu, ale tego typu opinie to można, całkiem zasadnie zresztą, przełożyć i na grunt Nowego Orleanu lat 30./40., że to nie jazz tylko znegroizowana muzyka rozrywkowa grana z wykorzystaniem europejskich instrumentów (ot, choćby Adorno). Czytając wypowiedzi ludzi, którzy „byli w centrum akcji” trzeba jednak pamiętać, że są one nacechowane ideologicznie. Trzaskowski wyraźnie reprezentuje 'modern jazz’ i stąd próbuje się odciąć od tanecznego i – w jego opinii – infantylnego stylu, który dominował przed wojną (analogicznie, choć w drugą stronę Marsalis twierdzi, że nic co nie nawiązuje bezpośrednio do źródeł, jazzem nie jest). Co nie zmienia faktu, że dawni muzycy wyraźnie nawiązywali do idiomu jazzowego, a Adi Rosner nazywany był nawet „białym Louisem Armstrongiem” (gwoli ścisłości był Niemcem, ale przyczynił się do animacji sceny jazzowej w Polsce). Jeśli chcesz wierzyć „głosom epoki” to sięgnij i po te wcześniejsze, a nie jedynie z lat 50-tych… (w moim artykule, który Ci onegdaj podesłałem jest np. opinia Eugeniusza Bodo, który wyraźnie identyfikuje muzykę orkiestry Kataszka i Karasińskiego jako jazz).

    PS. Dwa wielkie tomy antologii warszawskiej krytyki muzyki poważnej wydał R. Jasiński pt. „Na przełomie epok. Muzyka w Warszawie”.
    PS. 2 Kiedy robi się więcej komentarzy to strona strasznie zwalnia i ostatecznie się wiesza, co strasznie utrudnia pisanie.

  5. Mariusz Herma pisze:

    Dzięki, to bardzo cenny „drugi punkt widzenia”. Spróbuję przy tej okazji jeszcze raz sięgnąć do Twojego artykułu.

    Co do PS2. – czy ktoś ma jeszcze podobne problemy? Bo nie zauważyłem i trochę nie wiem, co mógłbym na to poradzić. Serwer chyba jest w miarę szybki (chociaż miewa kilkugodzinne przerwy zdaje się :-)

  6. Mariusz Herma pisze:

    Taki smaczek, powinien się wam spodobać, o wydarzeniu uważanym za pierwszy w Polsce „koncert jazzowy” (1921 rok). Dziennikarz magazynu „Rytm” w tekście pt. „Profanacja sztuki. Przeróbki Chopina przez Jazz-bandę” tak oto pisze:

    Kilka dni temu z oburzeniem stwierdzono jak jazz-band w Wielkiej Ziemiańskiej wygrywał fokstrota, na którego trzy części składały się przeróbki Chopina. Jak to wyglądało przy porykiwaniu trąbek, warczeniu rozmaitych bębenków i innych nieodzownych dodatków tej murzyńskiej muzyki, można sobie wyobrazić. A wszystko to przy burzliwych oklaskach i wyrazach uznania niewybrednej publiczności.

    Wypadek powyższy zainteresował Zjednoczenie Związku Muzyków Polskich i na najbliższym posiedzeniu Rada Główna przedsięweźmie odpowiednie kroki celem zapobieżenia na przyszłość podobnej profanacji.

Dodaj komentarz