440 płyt

440 płyt wyczekuje na nośnikach rozmaitych. Niektóre CD-Ry już pożółkły, są pliki taktowane poniżej 192 kbps, więc szczodrzy koledzy z list dyskusyjnych zdobywali je zapewne jeszcze na Audiogalaxy albo Kazie. Najdziwniej wyglądają zafoliowane oryginały, bo dawniej ceremonia zrywania folii odbywała się jeszcze w zasięgu wzroku kasjera. Jest i garść linków do Bandcampa, który powoli staje się nowym, wzbogaconym o streaming Discogsem. Dwa tuziny tytułów z lat 50. i wcześniejszych, po pół setki z lat 60. i 70., trochę więcej z 80. i prawie sto z lat 90. Nie liczę muzyki partyturowej, bo to kolejne osiemdziesiąt CD i FLAC-ów. Najwięcej, bo jakieś półtorej setki, to dekada najnowsza, chociaż to ją śledziliśmy najuważniej.

Wcale nieprędko odkrywa się, że w muzyce – tak jak wszędzie indziej – im głębiej wchodzi się w temat, tym szerszy rozpościera się ogrom. Czasem wolałoby się, żeby go wcale nie było. Po i tak pobieżnym przejściu przez dyskografie Milesa, Mingusa i Ellingtona okazuje się, że ich przyboczni wydawali niezgorsze rzeczy również w innych składach. I tak z kilkudziesięciu płyt, które chce się, wypada, trzeba poznać, robi się kilkaset. Dotyczy to każdego gatunku nieurojonego. Patrząc na tę rosnącą od lat stertę po raz pierwszy autentycznie uświadamiam sobie – a nie jedynie teoretyzuję w geście pozornej wielkoduszności – że jest tego wszystkiego w cholerę dużo.

To uczucie odmienne od tego, które miało się na początku pasji, w moim przypadku kilkanaście lat temu. Zaczyna się od niszy, może kilku. Takie wycinki muzycznej panoramy w ciągu kilku lat da się w miarę przyzwoicie ogarnąć, wystarczy odstawić telewizor. A przynajmniej można wyhodować w sobie takie przekonanie. Dokoła są wprawdzie zastępy ludzi, którzy uważają się za nielicho osłuchanych, chociaż nie rozpoznają ani jednej figurki w twojej kapliczce (i vice versa), a rozmowy tudzież wyroby forumowe potwierdzają, że nie są to mrzonki. Tyle że ich osłuchanie jest nieistotne, bo zajmują się niewłaściwymi rzeczami. Znani i sprzedawani? Komercja. Totalny underground, nielegale i małe winyle? To raczej moda albo pasja kolekcjonerska, a nie muzyczna. Szanuję, nie skorzystam.

Z podobnego myślenia mnie wymykała się tylko jedna muzyka, którą wówczas w ogóle się nie interesowałem, ale nie śmiałem też o niej powiedzieć, że jest nieważna: poważna. Świadomość istnienia tej przytłaczającej i niewątpliwie wartościowej tradycji  – no, przynajmniej ja wątpliwości nie miałem, być może dzięki starszemu rodzeństwu spędzającemu wieczory przy pianinie – ratowała resztki pokory. Ale znowu: nie moja sprawa, jestem na to zbyt młody, poczekam do emerytury.

Jest więc taki plan na to lato, żeby słuchać głównie – a może nawet tylko, jeśli urlopy się skorelują – rzeczy starszych od Pitchforka, a niechby chociaż od T-Mobile-Music. Czas na to dobry, bo w tym sezonie ruchy rewolucyjne przewiało w inne dziedziny rzeczywistości.  Nawet przy cokolwiek papierowych hype’ach ubiegłorocznych – tymczasowy chillwave, spóźniony dubstep i wszechstronnie nieszczęsny Kanye – tegoroczny Tyler, prowokator wygląda na zwykłą bańkę nowomedialną.

***

Narzeka się na tzw. duże wytwórnie – szczególnie małe wytwórnie narzekają – że nie chcą już inwestować długoterminowo. Szukają gwiazd natychmiastowych, weryfikują zaraz po debiucie, nie dając szans na spokojny rozwój. Jakby zapomniały o tym, że najwięksi (przynajmniej sprzedażowo) szczyt paraboli osiągali przy czwartej, piątej, szóstej pozycji w dyskografii. Pink Floyd, Led Zeppelin, Jackson, AC/DC, że nie wspomnę o ósmej płycie Beatlesów i jedenastej Fleetwood Mac. Shania, Mariah i Celine też ustanawiały rekordy za trzecim, czwartym razem.

Tyle że identycznie zachowanie zaczyna dominować po drugiej stronie łańcucha pokarmowego. Wyraźnie było to widać przy dwójce Vampire Weekend. O „Contrze”, płycie pod każdym względem lepszej od debiutu – możemy licytować się utwór za utwór – ciepło pisali głównie papierowi wąsacze, którzy spóźnili się na hype w poprzednim cyklu wydawniczym. Te same połacie internetu, które cztery lata temu wypatrzyły VW na uniwerku, w 2009 roku miały ich już głęboko w dubstepie. Sprzedaż powstrzymała chłopców od marudzenia, że zostali wykorzystani i porzuceni, ale tak to wyglądało. Tendencję potwierdziło ostatnio „Helplessness Blues” Fleet Foxes, którego premierę atmosfera oczekiwania otaczała tylko w druku. I nawet gdy płyta okazała się gorsza od debiutu tylko pod względem okładki, gdy doznały już „Mojo” i „Independent”, a większe serwisy sieciowe powystawiały ósemki, w blogosferze i tak przeważało rozczarowanie albo olewka (dobry Boże, nie słyszałem tego od liceum). It’s sooo 2008.

Podobny los czeka teraz najpewniej „Bon Iver, Bon Iver”, skądinąd pierwszą płytę, której słucham w tym roku dłużej, niż powinienem (debiut mnie nie ruszył, zero fanatyzmu). Syndrom trudnej drugiej płyty nie wydaje się już odnosić do potencjału twórczego i hartu psychicznego wykonawcy, ale raczej do odbiorczego ADHD blogosfery. Dużo mówiło się o tym, że przedwczesna atencja – jeszcze przed krystalizacją – szkodzi młodzieży. Ale jeszcze bardziej kłopotliwa musi być świadomość tego, że uwaga zaniknie zaraz po debiucie i nie tego powstrzyma tego nawet trzymanie poziomu (BTW: czy „trzyma poziom” ma jeszcze zabarwienie pozytywne?). Lepiej od razu wystartować z nowym projektem.

Tradycyjny miernik oddania muzyce – głębokość kolekcji – po Napsterze jak wiemy zastąpiła szybkość reakcji, stąd przyczajone u niektórych w schowku „przed debiutem byli lepsi”. Teraz chodzi jednak o coś więcej niż pozerkę. Pojawia się autentyczne przekonanie, że nowa kapela bardziej jest godna uwagi niż dobra kapela. Więcej entuzjazmu krzeszą przeciętne nowe zespoły niż dobre zespoły stare – czytaj: niedebiutujące – a wydawanie szóstej płyty to jakiś obciach. Debaty nad ostatnim Radiohead dekorowały wpisy ludzi, którzy nie pojmowali, jak w ogóle można się jarać starymi dziadami. Rozumiem jeszcze tego typu reakcje na kolejne R.E.M. czy U2, ale Radiohead nigdy nie byli kapelą przeszłości. Dyskwalifikuje ich sama długowieczność.

Ironia tkwi w tym, że podobne nastawienie znamy już od kilkunastu lat właśnie z mediów tradycyjnych. Dla „NME” i pochodnych naczelną misją po britpopie stała się pogoń za Best New Thing. A zazwyczaj po prostu za Newest Thing. Od tamtego czasu dziennikarze „NME” co tydzień ogłaszają kilka kapel, które należy mieć na radarze. O ilu z nich napisali ponownie?

***

Egzamin z muzyki – trzeci rok kulturoznawstwa UKSW, pozdrawiam – wyglądał tak: semestr I, semestr II, czas 5 minut.

 

Fine.




34 komentarze

  1. 20_miles_to_highland pisze:

    powiększająca się przestrzeń do ogarnięcia – http://inzmru.blox.pl/2009/03/Rabbit-in-the-headlights.html

  2. marcel pisze:

    Wspominałem już ale przypomnę, że na drugim roku dziennikarstwa UMCS byliśmy egzaminowani z treści na tym blogu u prof. Hoffman, szefowej instytutu. Pozdro!

  3. Mariusz Herma pisze:

    Przyznam szczerze, że nie potraktowałem tamtego serio.

  4. marcel pisze:

    Dowodów na piśmie nie mam bo był ustny. Już nie pamiętam bo to dawno było, ale odpytywała bodaj z cech recenzji muzycznej. Widać w czasach blogów nie potrzeba literatury fachowej.

  5. iammacio pisze:

    „ja tak o tym nie mysle”. wręcz przeciwnie, ludziom przejadły się nowości – bieżączka to domena młodych. z wiekiem przychodzi pokora, a gust krystalizuje sie na tyle, by dostrzegać bezcelowosc scigania sie ze wszystkimi dookola. wtedy tez zaczyna liczyc sie muzyka, a nie jakies bieżace wojenki.

  6. iammacio pisze:

    smiesznie wyszlo, „ludziom przejadły sie nowosci” – zakładanikiem nowego są media oczywiscie.

  7. Mariusz Herma pisze:

    Przysłowiową „blogosferę” traktujesz jako „ludzi” czy jako „media”?

  8. iammacio pisze:

    reguły nie ma, ale bardziej cenię sobie miejsca refleksyjne i przyjemnie interaktywne – a nie tylko klikalne – niż nastawione na bombardowanie mnie nowościami.

    tam wyżej to „na szybko pisanie”. chodzi mi o pewne branżowe „zwichnięcie” – zatykanie flag na pseudo-dziewiczych terenach, pogoń za nowinkami, itp.

    gdzieś przeczytałem, że jak się nauczysz szybko czytać – stronę, a nawet dwie w kilka sekund – to koniec z przyjemnością z lektury. słowa będą przelatywać ci przed oczami, a żadne jakkolwiek piękne zdanie nie wywoła dreszczy zachwytu. przerażające. tak samo jest z muzyka.

  9. Mariusz Herma pisze:

    Absolutnie tak, chociaż to zależy od momentu (po wejściu w zupełnie nowy gatunek albo wykonawcę* hurtowe nadrabianie jest nawet fajne) i tematu (szybkie czytanie przydaje się do skanowania prasy; skanowanie nowej muzyki jest dziś takim narzędziem „sprawdzania newsów”).

    Dopytuję dlatego, że mnie „blogosfera” w swoich masowych odruchach – od sypania nieprzesłuchanymi chyba linkami po absurdalne zmiany zainteresowań co kilkanaście miesięcy – bardziej przypomina dziś właśnie „media” niż „ludzi”.

    (*Aczkolwiek przypomniała mi się konsekwencja, z jaką bardziej osłuchany znajomy wydzielał mi kiedyś płyty King Crimson: pożyczał dokładnie jedną na miesiąc. Oddawałem płytę, dostawałem płytę. Cała edukacja trwała chyba dwa lata. Bardzo mu jestem dziś wdzięczny.

  10. iammacio pisze:

    dobre skojarzenie. chwila na refleksje.

  11. tigi pisze:

    serio? miał 24 płyty King Crimson?

  12. Mariusz Herma pisze:

    Prawie. Prócz oficjalnego tuzina studyjnego dawał mi jeszcze ważniejsze koncertówki („USA”, wspaniałe „The Night Watch”, „Thrakattak” i „Vroomy”), no i ProjeKct X.

  13. Marceli Szpak pisze:

    @ Dopytuję dlatego, że mnie „blogosfera” w swoich masowych odruchach – od sypania nieprzesłuchanymi chyba linkami po absurdalne zmiany zainteresowań co kilkanaście miesięcy – bardziej przypomina dziś właśnie „media” niż „ludzi”.

    No bo to nadal jest wzorzec, prawda? nie możesz być wolniejszy niż stare media, ale nie możesz uciec od ich metod pobudzania zainteresowania, bo nie ma innych, właściwie, a już masz wkręcone, ze na drugim końcu jest jakiś odbiorca, trzeba zachęcić, zaskoczyć, przytrzymać uwagę

    w ogle świetny tekst.

  14. Jaszek pisze:

    Kilka ostatnich lat właściwie gnałem z nowościami jak na złamanie karku co zaowocowało tym, że od listopada nie przesłuchałem żadnej nowej płyty. Dziś jestem w roku 1978, ale to też za sprawą innego hardkorowego wyzwania (o, takiego).

  15. Mariusz Herma pisze:

    Idziesz chronologicznie? Ile tego było pomiędzy 1955 a 1978?

  16. Jaszek pisze:

    Ponad 400 ale jeszcze nie 440. Idę chronologicznie.
    Wiem już, że po tej przebieżce słuchanie nowości nie będzie już takie jak dawniej.

  17. maszom pisze:

    bardzo fajny tekst

  18. Mariusz Herma pisze:

    Po przesłuchaniu tysiąca „wielkich płyt” nic nie powinno być już takie jak dawniej :-)

  19. Pablo Renato pisze:

    @ Jaszek

    Nigdy, przenigdy nie kupuję takich książek:”1000 places to see before you die”, „1000 things to eat…” itp.

    Po co mi te nerwy, po co wyrzuty sumienia? ;)

  20. Jaszek pisze:

    Jako prezent ślubny takie książeczki są mnóstwo okej (na przykład 1001 miejsc w Polsce – na pewno można sobie coś wybrać na kilka podróży poślubnych).

    Listę płyt mam w excelu.

  21. Marcel pisze:

    Poza tym ja bym się kłócił z dziennikarskim autorytetem.
    Jacy wykonawcy „indie” są teraz na topie?

    Animal Collective po ósmej płycie.
    Caribou po którymśnastym wydawnictwie, bo nie chce mi się liczyć i nie wiem nawet jak.
    Surfjan po dziewiątej (czy jakoś tak).

    Z mainstreamu to Kings of Leon po czwartej i przed piątą.

    Ale zgodzę się, że są też zespoły, które szybko kończą. Arctic Monkeys po czwartej. Choć gdyby ich ten Josh na ranczo nie wziął…

  22. Mariusz Herma pisze:

    Animale odwołali u nas ostatnio dwa koncerty, co wygląda na okrutną weryfikację trwałości hype’u. Sufjanowi też więcej miejsca poświęciły ostatnio Guardiany i Pitchforki (PFM to już establishment) niż fora i blogi. Ale tak jak Caribou to dosyć stara gwardia. Myślę głównie o wykonawcach, których rozsławiły już twittery – ale wieść o kolejnej płycie odbierają gromkim ziewnięciem.

  23. Marcel pisze:

    Mnie ciekawi, który z tych zespołów (bezpieczniej chyba napisać „projektów”) doczeka choćby drugiej płyty.

    http://www.lastfm.pl/group/WITCH+HOUSE

  24. PopUp pisze:

    @ Mariusz. „Animale odwołali u nas ostatnio dwa koncerty, co wygląda na okrutną weryfikację trwałości hype’u”. Chyba raczej bąbla na polskim rynku koncertowym, tego, że organizator sądził, że to samograj i przestrzelił z cenami (kolejny koncert w zamożniejszej przecież Pradze grali za 75proc ceny warszawskiej). Tydzień później AC zamknęli Primaverę na głównej scenie dla 10 tys. osób, grali mnóstwo nowego materiału, ponownie jako kwartet z perkusją i gitarą. I ci ludzie ich słuchali. Jestem ostatnią osobą, która by twierdziła, że nie było na nich hajpu, ale akurat zmienność niezalowych mód u nas jest czym innym niż bardziej globalna percepcja takich kapel jak AC

  25. Kris pisze:

    @Mariusz: „[…] Poważna. […]nie moja sprawa, jestem na to zbyt młody, poczekam do emerytury”

    Z całym szacunkiem – nie myślę, że to serio. A jeśli tak, to – obyś żył wiecznie – bo nie zdążysz.

  26. Vedono pisze:

    Trafnie ujęty temat. Ja też raczej zerkam w muzyczną przeszłość niż z powierzchowną uwagą zgrywam „fachurę” od nowości. Przykre jest tylko to, że ten czas tak pędzi, a muzycznych odkryć wcale nie ubywa ;)

  27. Mariusz Herma pisze:

    PopUp – czy te 10 tysięcy nie świadczą raczej o popularności Primavery? Tak czy inaczej, AC to już „zasłużeni” i będą robić za headlinerów tak długo, jak długo będą istnieć, choćby nie nagrali już ani jednej sensownej płyty.

    Kris – wtedy jak najbardziej serio. Ale na nic zmiana myślenia, i tak nie zdążę.

  28. PopUp pisze:

    O popularności Primavery świadczy raczej tłum Polaków, których kilka lat temu można tam było policzyć na palcach, niż to, że AC grają na wypełnionej głównej scenie, bo w przeszłości też tak grali. Chodziło mi zasadniczo o to, że odwołanie dwóch źle zorganizowanych koncertów nie jest empirycznym kontrprzykładem dla tezy o trwałości hajpu. Zresztą, Twoja wyjściowa myśl dotyczyła raczej pędu za „newest thing”, który jest absurdalny i pusty. Mnie osobiście wszystkie te „odkrycia” blogosfery nie obchodzą – wolę poczekać aż nie-blogosfera zweryfikuje i wtedy sprawdzić. Lepiej się raz na 100 przypadków spóźnić kilka miesięcy (tygodni?) niż przebijać przez cały ten syf.

  29. fripper pisze:

    Święta prawda z tym ogromem, co to się rozpościera, kiedy się czymś człowiek zajmuje. Właściwie każda dziedzina sztuki (i nie tylko) okazuje się być workiem bez dna, w którym ciągle się trafia na kolejne rzeczy „najlepsze”.

    „Po wejściu w zupełnie nowy gatunek albo wykonawcę hurtowe nadrabianie jest nawet fajne”
    To prawda. Fajnie się wchodzi w klimat, poza tym można szybko zdecydować co bardziej się podoba i na bazie tego wybrać kierunek dalszych poszukiwań (u mnie ostatnio hurtowo nadrabiani: Sun Ra oraz Pharoah Sanders i pokrewne)

    Z tym poznawaniem King Crimson to bardzo sympatyczna idea. Sam mam na koncie poprowadzenia podobnej edukacji kilka razy (King Crimson, David Bowie, Brian Eno i niekompletnie The Beatles) choć nie byłem aż tak konsekwentny i płyty pożyczałem chyba na ok. tydzień. Mnie też tak edukowano. Zwłaszcza za Toma Waitsa i Davida Sylviana jestem ogromnie wdzięczny.

    Jeśli chodzi o nową muzykę, blogosferę i w ogóle muzyczne dziennikarstwo, to wkurza mnie nieco takie „ganianie za nowym”, dostrzeganie w różnych nowopowstałych (wcale nie takich odkrywczych) nurtach bógwieczego, robienie hype’ów niesamowitych, a później przerzucanie się na zupełnie inne rzeczy. Nie przepadam tez za nadmiarem arogancji, zwłaszcza kiedy jest słabo podparta merytorycznie (uwielbiam inteligentne złośliwości, ale trzeba mieć wyczucie).

    Jako „ganianie za nowym” rozumiem też to uparte szukanie pierwiastka rzekomej rewolucji przy jednoczesnym (i bardzo niesprawiedliwym) odrzuceniu nurtów i zespołów z dłuższym już stażem, nawet jeśli te bardzo ciekawie się rozwijają.

    Tutaj troszkę o tym było:

    http://brzydkieslowonaf.wordpress.com/2011/02/22/nowy-lepszy-swiat/

    Takie podejście w stylu „NME” – przy wszystkich swoich plusach (zmusza do grzebania w nowej muzyce)- jest dość szkodliwe, bo przez swoja logikę hajpową nieraz promuje rzeczy kompletnie tego niewarte. Na dodatek stawia je na równi z wieloma naprawdę ciekawymi zjawiskami, które zasługiwałyby na większą uwagę, a które skazane są na zniknięcie w mroku dziejów i „hajpów minionych”. Jest mi dodatkowo to o tyle obce, że lubię się przywiązywać do twórców i wykonawców, których szczególnie polubiłem i śledzić ich rozwój.

    Mój ideał krytyka muzycznego to taki przewodnik, który nie zamyka się w dogmatach i nie boi się różnych bardzo rejonów, nie ucieka przed nowym i nie gardzi starym, ale także ma własne wyczucie, dzięki któremu przygląda się modom, samemu w nie nie wpadając. Lubię mieć zaufanie do kogoś, kogo czytam. Mogę się z jego gustem nawet radykalnie nie zgadzać, ale liczę na to, że jeśli wystawi jakiejś płycie maksymalna ocenę, to robi to z przekonaniem i za 10 lat będzie w stanie się znowu mniej więcej pod nią podpisać. A jeśli nie – to niech będzie w stanie zmianę stanowiska uzasadnić (do czego ma absolutne prawo). Najgorzej jest, kiedy taki ktoś kompletnie zapomina, co pisał dwa lata wcześniej i ostentacyjnie neguje zjawisko/zespół/płytę, którą sam z fanatycznym zacięciem promował.

    Inna sprawa, że często nie pisze się o późniejszych płytach różnych ostro promowanych debiutów, bo tak naprawdę nigdy nie byli warci aż takiego zainteresowania.

    W tym całym okołopitchforkowym świecie zdarzają się jednak ciągle rewelacyjne teksty. Czasem jest to odkrycie faktycznie interesującej nowości, czasem zaskakująco świeże spojrzenie na klasykę, a innym razem niezwykle trafna i przemyślana diagnoza jakiegoś zjawiska, w dodatku napisana ze swadą. Oby takich rzeczy jak najwięcej. Najlepsze jest to, że – podobnie jak syfu – jest ich w cholerę dużo. A ciężar selekcji tego co się pisze o muzyce spada na czytelnika/słuchacza.

    Warto jednak nie zapominać, że są (także w sieci) ciekawe miejsca zajmujące się muzyką, które mają gdzieś Pitchforka:)

  30. Mariusz Herma pisze:

    „Inna sprawa, że często nie pisze się o późniejszych płytach różnych ostro promowanych debiutów, bo tak naprawdę nigdy nie byli warci aż takiego zainteresowania.”

    Tak właśnie. Tylko że raz na dziesięć razy zdarzy się, że ten przereklamowany debiutant jednak dojrzeje, wyrośnie na świetny zespół dopiero na drugim, trzecim albo piątym albumie – naturalną koleją losu. A mimo to nie będzie mógł liczyć na ułamek tej uwagi, którą otrzymał przy koślawym debiucie, bo jest już stary.

  31. Marcel pisze:

    Zauważyłem (i dotyczy to również mnie), że bardzo chcemy mieć własne Radiohead, własną Bjork. W sensie rocznik 89 i późniejsze. No i również stąd to nasze parcie i nerwowe poszukiwania rewolucji.

  32. fripper pisze:

    Na pewno to jest jeden z powodów. Chęć ustalenia własnego – nowego kanonu i zburzenia starego. Ale czy to nie jest mocno względne co się uważa za „własne”? Czy żeby jakaś muzyka była „własna” to musi być wspólnota pokoleniowa?

    Też kiedyś słyszałem, że nie powinienem słuchać Pink Floyd czy Velvet Underground (żeby tak z różnych beczek było) bo to jest sztuczne, jestem za młody i nigdy tego do końca nie zrozumiem i „snobuję się na starych dziadów bo są już uznani i klasyczni”. Bzdura. Moja przygoda z tymi (i tonami innych) zespołami wzięła się z osobistych fascynacji i własnych poszukiwań (akurat u mnie nie występował syndrom zarażenia się tym od starszych bo nikogo takiego nie znałem – poznałem dopiero później). Ale najważniejsze, że znalazłem w tej muzyce coś własnego, prywatnego i w tym sensie jest ona „własna” tak samo jak np. Bjork. Równie dobrze Bach może być autentycznie „własny”.

    Problem się tylko pojawia wtedy, kiedy już doceniając „starych dziadów” zamyka się całkowicie na to, że muzyka idzie dalej i wciąż coś się dzieje, a po nich przychodzą następni.

  33. Mariusz Herma pisze:

    „No i również stąd to nasze parcie i nerwowe poszukiwania rewolucji”

    Detal: gdyby Radiohead czy Bjork potraktowano traktowaniem dzisiejszym, to żadnych rewolucji by nie było. Nie dokonywali ich na debiutach, a tym bardziej „na wczesnych ep-kach”.

    Independent napisał ostatnio o anonimowości z wyboru:
    http://www.independent.co.uk/arts-entertainment/music/features/the-next-big-things–but-we-cant-tell-you-who-they-are-2295210.html
    Może to życzeniowe myślenie, a może zdolna młodzież zrozumiała, że poza talentem potrzebuje trochę czasu, by go rozwinąć. I wolałaby nie wyprztykać się z potencjału karierowego na etapie wprawek.

  34. Marcel pisze:

    Takie to już nasze pokolenie, co to wszystkiego chce na teraz, i to dotyczy nie tylko muzyki.

Dodaj komentarz