Melomani

Yundi Li, Warszawa 2014 (fot. Xinhua)
Czy wypada odrywać się od doniesień ze wschodu dla muzyki? Zadecydowała myśl – w ten weekend wyobraźni nie brakowało pożywki – że to może ostatni raz. Wybrałem się więc do Filharmonii Narodowej na urodziny Chopina, czyli recital Yundiego Li, chińskiego laureata Konkursu Chopinowskiego sprzed czternastu lat. Sam w sobie cudownie bezpretensjonalny. Ale bogaty również w obserwacje pozamuzyczne, które samoistnie poczęły mi się układać w plan reformy, jaka może skuteczniej niż marketing odmłodziłaby publiczność partyturową.

Najpierw odkryłem po mojej lewicy niezwykłą melomankę w wieku lat około 50. Już po kilkunastu taktach pierwszego tego dnia nokturnu Chopina jej dłonie podniosły się w na wpół świadomej lewitacji na wysokość piersi i rozpoczęły szczególny taniec. Właścicielka co jakiś czas przerywała go w nagłym opamiętaniu, składając owe dłonie w amen lub obejmując nimi ramiona. Ale po kilkunastu sekundach na powrót zapominała się w melodiach Yundiego, na co dłonie reagowały powrotem do baletu. Czasem uprzedzały grę pianisty, i tymi dyrygenckimi zapędami zdradzały osłuchanie w materiale.

Kilka rzędów dalej w loży ulokowanej na skraju lewego balkonu i rezerwowanej często dla przyjaciół wykonawcy – nie mylić z oficjelami usadowionymi vis-à-vis sceny – uwagę zwracało na siebie trzech młodych obcokrajowców anglojęzycznych. Nie mową – choć tego wieczoru dominował chiński – lecz strojami. Przyszli w przysłowiowych powyciąganych tiszertach. Co w tym niezwykłego? Bynajmniej nie odwaga zaatakowania zwykłymi ciuchami nadętej frakcji frakowej, widywałem już w tym lokalu ostentacyjnych skejtów. Ale właśnie brak demonstracji. Wydawali się w ogóle o tym nie myśleć. Przyszli posłuchać.

Trzecią anomalią były karygodne brawa. Pierwsze przykazanie filharmoniczne głosi, że klaszczemy pomiędzy utworami, ale nigdy w przerwach pomiędzy częściami jednej kompozycji. Złamanie tej zasady świadczy o ignorancji, nieznajomości materiału. Dlatego zresztą po zakończeniu mało znanych utworów cisze dziwnie się wydłużają, bo brakuje śmiałków gotowych zaryzykować, że to już. Zwykle sygnał „spocznij” musi wysłać sam muzyk. Wczoraj grano jednak klasyki Chopina, Schumanna, Beethovena i kilkadziesiąt osób zaklaskało bodaj po szybkiej części słynnej „Appassionaty” tego ostatniego. I cóż to była za ulga.

Wspomniany imperatyw pociąga za sobą chyba najbardziej przykre zjawisko w świecie muzyki poważnej, jakim są salwy wymuszonego kaszlu. Szacowni melomani wykorzystują każdą przerwę, by wykasłać się na zapas i dzięki temu dotrwać do następnej okazji. O ile wśród owacji pomiędzy utworami te spontaniczne improwizacje gardłowe giną, o tyle w przerwach krótszych – tych objętych zakazem klaskania – eksplodują w nagłej próżni akustycznej. Muzyk w reakcji na takie przyjęcie często minimalizuje kolejne pauzy, ale pogarsza tym sytuację, zagęszczając jedynie kumulacje.

Ten jeden raz dzięki ignorancji publiczności – a po prawdzie wskutek właściwego odczytania intencji kompozytora, który nie bez powodu urwał utwór u szczytu emocji i bardzom ciekaw, jak oceniłby współczesne filharmoniczne konwenanse – mieliśmy przez chwilę publiczność klaszczącą zamiast kaszlącej. Gdyby jeszcze pogasić światła, może byłoby też więcej tańca w stroju dowolnym. A gdyby nie ścigać wyjętych smartfonów, co zdarzyło się innemu z sąsiadów, może młoda sieć dowiedziałaby się o istnieniu zapominanego przybytku.

Sam Yundi swój występ też zakończył zresztą niekonwencjonalnie, bo bisując folkową piosnką.

.

Fine.




2 komentarze

  1. Mateusz pisze:

    Za Glucka, czy Bethovena podczas spektakli operowych ludzie grali w karty, rozpijali się, smiali, rozmawiali, nie wspominając o tym co się działo w lożach (jak donoszą pamiętniki, inne źródła). Czy później, przykładowo, podczas premiery pierwszego koncertu fortepianowego Chopina pomiędzy częściami głównej kompozycji wykonane zostały popularne arie, żeby zadowolić publikę. Dziś publika ma być z założenia zadowolona i sama na to przystje serwując owacje, niezależnie od poziomu wykonania. Ot wystarczy, że ktoś grał dość długo i na odpowiedniej scenie.

  2. Mariusz Herma pisze:

    No tak, słynny fragment listu Mozarta do ojca na temat premiery jego „Symfonii Paryskiej”:

    „(…) And in the midst of the first allegro came a passage I had known would please. The audience was quite carried away-there was a great outburst of applause. But, since I knew when I wrote it that it would make a sensation, I had brought it in again in the last—and then it came again, da
    capo!

    The andante also found favour, but particularly the last allegro because, having noticed that all last allegri here opened, like the first, with all instruments together and usually in unison, I began with two violins only, piano for eight bars only, then forte, so that at the piano (as I had expected) the audience said „Sh!” and when they heard the forte began at once to clap their hands. I was so happy that I went straight to the Palais Royale after the symphony, ate an ice”.

    Dzisiaj niemal wylatuje się z filharmonii za klaskanie w niewłaściwych przerwach między częściami utworów, które były pisane w taki sposób, by klaskano w ich trakcie.

Dodaj komentarz