Nils Petter Molvaer na pustyni

. Nils Petter Molvaer Hamada (Universal)

Ocena: 3/6


„Khmer” wespół ze „Skywards” Terjego Rypdala to było moje drugie otwarcie na jazz. Na dobry rok albo dwa zastęp białych Skandynawów rozkochanych w ambiencie zdominował w moim walkmanie, a może już discmanie, czarnych mistrzów jazzu. I przez długi czas wcale nie było mi ich żal (potem pojawił się Charles Mingus). Podobnie jak „Doo-Bop” stanowiło dla mnie zjawisko – swoją drogą to pierwsza hip-hopowa płyta, która mnie autentycznie zachwyciła – tak i Molvaer genialnie połączył dwa fascynujące światy w jeden, dosadnie naświetlając istotę zjawiska synergii.

To że wypracowaną na solowym debiucie formułę Molvaer postanowił dalej eksplorować nie dziwi. U zarania nowych szufladek trudno zgadnąć, czy to rzecz na jedną płytę, czy może na cały nurt. Pech chciał, że jezioro okazało się ledwie sadzawką i z albumu na album Norwegowi coraz trudniej wyjść poza schemat. A nam coraz nudniej. „Solid Ether” – jeszcze cokolwiek intrygowało, „NP3” doceniłem, z „Er” było już trudno. „Hamada” okazuje się powielać wszystko to, co już było. I to całkiem nieźle, ale to jest powielanie przez piątą kalkę.

Prawdę powiedziawszy „Sabkah”, najpiękniejszy moment „Hamady”, jest zaskakująco blisko Talk Talk. I to jest światełko na końcu tunelu, oby Nils go nie przeoczył. Bo takie migracje widzieliśmy już nie raz – wystarczy wspomnieć E.S.T. – a ich owoce były obfite. Byle już Molvaer odpuścił bezcelowe trąbkowe włóczęgi na pograniczu muzyki relaksacyjnej i chaotyczne nawalanki po drugiej stronie osi temperamentu. Bo obie skrajności błyskotliwie wyeksploatował na początku dekady i obie prowadzą go prosto na tytułowe pustkowie.

Fine.




Jeden komentarz

  1. verne pisze:

    wypada się w pełni zgodzić z recenzentem i wrócić szybciutko do „khmera”. a gdybym miał wybierać to hamada i tak wybija się ponad nudne do bólu re-vision

Dodaj komentarz