Wire – wywiad

W końcu przyjeżdżacie do Polski. 33 lata po założeniu zespołu.
Colin Newman: – To jedna z tych prostych rzeczy, które należy zrobić, ale ich realizacja nie wiedzieć czemu zajmuje wieki. Już dawno temu powinniśmy byli u was zagrać, ale potrzebowaliśmy poważnego zaproszenia. Niektórzy nazywają nas zespołem wszech czasów, ale są miejsca, gdzie ludzie w ogóle o nas nie słyszeli. Jak będzie w Polsce? Przyjeżdżamy to sprawdzić! Wiesz, jak to jest z Wire – jesteśmy najsłynniejszym z zespołów, o których nigdy nie słyszałeś.

Mówi się, że jesteście jak The Velvet Underground. Wasze płyty może i kupuje ledwie garstka osób, ale każda z nich zakłada potem własny zespół.
– Jest w tym trochę prawdy. Jak powiedział Churchill: Historię piszą zwycięzcy. Z nami historia obeszła się całkiem nieźle, chociaż bywały trudne momenty. Na początku lat 80. cała scena, którą współtworzyliśmy, odeszła w niebyt, a muzyka gwałtownie skręciła w kierunku popu. Byliśmy traktowani jak przeżytek z poprzedniej dekady. W latach 70. zresztą było niewiele lepiej. Większość punków nienawidziła nas, bo byliśmy zbyt dziwni, zbyt „artystyczni” i rzekomo zbyt skomplikowani.

W Ameryce było dokładnie na odwrót, dla nich Wire brzmiało zbyt banalnie. Wiesz, na Wyspach mnóstwo kapel grało całe piosenki na jednym czy dwóch akordach, a w Stanach musiałeś ćwiczyć 20 lat, zanim dostałeś się do zespołu. Technika była tam traktowana bardzo serio. Część publiczności wychodziła więc z naszych koncertów, w przekonaniu, że ich obrażamy: „Wy to nazywacie graniem na instrumentach!?”. To niezrozumienie prostoty było niedorzeczne. Potem, w latach 90., ludzie tańczyli w klubach przy dźwięku stopki perkusyjnej i jakiegoś szumu w tle, a Wire nagle otrzymało etykietkę „pop”… Muzyka niewiarygodnie się uprościła. Ale nie od dziś wiemy, że awangarda jednego pokolenia staje się popem następnego.

Co takiego jest w waszej muzyce, że inspiruje kolejne rockowe generacje? Obecnie chociażby Bloc Party, The Futureheads czy Franz Ferdinand?
– Może chodzi o to, że Wire łatwo rozszyfrować. Trudno nas skopiować, ale nie ma nic specjalnie wyszukanego w naszej muzyce, wszystko jest przejrzyście poukładane. Łatwo czerpać z naszych rozwiązań. Wiesz, jak to jest z artystami? Słuchają jakiegoś kawałka i nie zastanawiają się, czy to ich wzrusza albo pobudza. Pierwsza myśl brzmi: „Jak oni to zrobili?”.

Gdy na początku dekady wznawialiście działalność, zespoły inspirujące się między innymi Wire zaczynały dominować na listach przebojów.
– W specyficznej atmosferze nowego millennium rock, szczególnie garażowy, faktycznie wrócił do mody. W połowie lat 90. zrobiło się tak elektronicznie, że poważnie zastanawialiśmy się, czy rock jeszcze kiedykolwiek stanie na nogi. Niemal każdej rockowej płycie przyklejano wtedy łatkę „indie”. I oto pod koniec lat 90. rock nagle powraca, z niewiarygodnym impetem.

Korzenie tego comebacku widzę w dwóch zjawiskach – po pierwsze, muzyka drum’n’bass stała się tak mroczna i szorstka, że w zaczęła przypominać rock. Po drugie, post rock przygotował grunt i po stronie publiczności, i po stronie wykonawców. Dzięki niemu byli jeszcze ludzie, którzy grali na żywych instrumentach! W okolicach 1998, czy 1999 roku nagle okazało się, że ta muzyka całkiem nieźle sobie radzi. Zarówno soft rock, jak i bardzo agresywne rzeczy. To był bardzo piękny moment. W 2002 roku chyba z sześć razy widziałem Liars na żywo.

Co ekscytuje cię teraz?
– Mnóstwo dziewczyn zaczęło zajmować się muzyką! Nam jest z nimi zasadniczo po drodze, bo nie mają tej typowo męskiej obsesji na punkcie sprawności technicznej. Grają bardzo proste rzeczy. W latach 70. byliśmy uważani za grupę dla facetów, a teraz jest wprost przeciwnie. Wyobraź sobie, że niemal wszystkie osoby, które odzywają się do nas i dziękują za inspirację, to dziewczyny.

Do niedawna jak ognia unikaliście nostalgii. W latach 80. zatrudniliście nawet cover band, żeby przed koncertem odgrywał za was debiutanckie „Pink Flag”.
– Gdy masz 20 lat i tęsknisz za czasami, w których nie było ci dane żyć, to może być nawet interesujące. Ale co innego, kiedy masz lat 50 i gnębi cię nostalgia za pięknymi latami młodości. To już jest smutne, a artystycznie bardzo cię ogranicza. W latach 70. byliśmy bardzo radykalni i w ogóle nie graliśmy starszych piosenek. Przy czym oznaczało to utwory, które miały więcej niż sześć miesięcy… Z kolei w latach 80. nie wracaliśmy do poprzedniej dekady, wtedy w muzyce liczyło się tylko to, co nowe.

Teraz to nie ma znaczenia. Pod sceną może stać 14-latek, który ledwie tydzień temu kupił „Pink Flag” i absolutnie nie zrozumie, czemu nie gramy utworów z tej płyty. Wiesz, przychodzisz na koncert zobaczyć zespół Wire. Nie Wire dzisiejsze, wczorajsze albo sprzed 30 lat. Dlatego dzisiaj sięgamy po utwory z całego naszego dorobku, od samych początków, po materiał sprzed roku. Oczywiście, jak każda starsza kapela ryzykujemy w ten sposób, że granie pewnych rzeczy stanie się obowiązkiem do odbębnienia. Ale póki co, wystarczająco mocno tkwimy w teraźniejszości, by nie wpaść w tę pułapkę.

Słuchasz czasem „Pink Flag”?
– Niedawno pojawiła się na rynku książka o tym albumie, w związku z tym musieliśmy do niego powrócić. Myślę, że 50 procent „Pink Flag” brzmi całkiem innowacyjnie. Reszta to z dzisiejszej perspektywy dosyć standardowy rock. Sekret niegasnącej popularności tej płyty tkwi chyba w tym, że ludzie z łatwością mogą ją powiązać z współczesną muzyką rockową i odkryć, gdzie tkwią korzenie wielu młodych kapel. Rok temu graliśmy w Chicago. Po koncercie podeszła do nas dziewczyna, niecałe 30 lat, z zawodu księgowa. Prawdziwy muzyczny świr – jeździ od festiwalu do festiwalu, śledzi te wszystkie indie-kapele, ale dotąd znała Wire tylko z nazwy. I mówi do nas: „Właśnie widziałam na jednej scenie wszystkie zespoły, które kiedykolwiek kochałam!”

No właśnie, to już któreś pokolenie, które chodzi na wasze koncerty.
– Na niektórych występach 90 procent osób nie ma nawet 25 lat. To jakiś absurd.

Gdy już jesteście razem, nagrywacie bardzo szybko. Pracujecie już nad nową płytą?
– Pracujemy koncepcyjnie. (śmiech) Oprócz Wire gram też w zespole Githead. Właśnie kończymy trzeci album, który ukaże się późną jesienią i wtedy zajmiemy się Wire. Na spokojnie, bo tworzenie muzyki pochłania ogromne ilości energii, a w dzisiejszych czasach nie ma najmniejszego sensu nagrywać przeciętnych płyt. Muzyki jest obecnie zdecydowanie zbyt wiele. Brakuje ludzi, którzy mieliby jej słuchać.

To cię zniechęca?
– Muzyka ma dziś bardzo krótki „okres ważności”. Współczuję tym, którzy zaczynają teraz karierę – są szybko przyswajani i jeszcze szybciej wydalani. Gdyby nie to, że koncerty cieszą się sporym zainteresowaniem, wielu z nich miałoby spory problem z zarobieniem na życie, skoro muzyki można słuchać w sieci za darmo i to coraz częściej legalnie.

Wire słynie z ciągłej ewolucji. Czy wynikała one z waszego osobistego rozwoju, czy raczej reagowaliście na to, co dzieje się dookoła?
– Jedno i drugie. Jako ludzie naturalnie się rozwijamy i nawet w wymiarze czysto biologicznym nie jesteśmy tymi samymi osobami, co przed dziesięciu laty. Z drugiej strony – ci, którzy postrzegają kulturę jako coś zewnętrznego względem siebie, nie rozumieją tego pojęcia. Kultura to my. Kultura to komunikowanie się i dzielenie się z innymi tym, gdzie i kim w tej chwili jesteś. A przez to kultura odzwierciedla stan całego społeczeństwa. Jeśli zajrzysz na MySpace, niemal wszyscy wymieniają tam swoje „inspiracje”. Dziesiątki nazw i nazwisk, o których często nikt inny nie słyszał.

Podziwiam was za to, że chociaż tyle razy się rozpadaliście, prędzej czy później znów stawaliście na nogi.
– Rozstania zawsze wiązały się z bardzo ludzkimi sprawami, których nie powinienem zanadto nagłaśniać. Natomiast powroty… Czuliśmy, że powinniśmy się znów zebrać i chwycić za instrumenty. Bez Wire nasze życie byłoby niepełne. Epitafium na moim grobie nie będzie litanią moich zalet i zasług, tylko krótkim: „Tutaj leży ten facet z Wire”. Czas najwyższy przestać się wygłupiać i nie robić wielkiej sprawy z bycia w tym zespole. Teraz cieszymy się tym, co Wire nam daje. A dotarliśmy do momentu, gdy nasze wzajemne relacje więcej zyskują, niż tracą dzięki graniu na jednej scenie. Nauczyliśmy się problemy załatwiać po cichu, a głośno mówić o tym, co nam się podoba i na co mamy ochotę.

Godzinę lekcyjną przegadał Mariusz Herma
„Przekrój”

 

 

Fine.




Dodaj komentarz