Angus and Julia Stone – Down the Way (Flock)
Przyjemność, obojętność, znudzenie, zmęczenie – ten schemat powtarza się przy każdym przesłuchaniu „Down the Way”. Nie żeby rodzeństwo Stone, bodaj najsłodszy duet Australii, jakoś znacząco opuściło się w balladopisarstwie w ciągu trzech lat od wydania „A Book Like This”. Okazuje się raczej, że zaspokajanie niedosytu, jaki pozostawił ich sympatyczny debiut poprzez nagranie jego powtórki nie jest dobrym pomysłem. Szczególnie gdy ta powtórka to 66 minut jednolitego emocjonalnie materiału, którego główną zmienną jest płeć wokalu.
Niby pozwalają sobie na 8-9 minutowe wycieczki, zagęszczają też instrumentarium, ale przy tym wiernie trzymają się prawideł rządzących krótkimi akustycznymi piosenkami, jakby pisanie długich utworów polegało na rozciąganiu krótkich. Julia jest nawet bardziej krucha niż poprzednio, Angus z kolei przesadza z prostotą, bo jednak jakaś synkopa od czasu do czasu by się przydała – połowę uroku „Paper Aeroplane” zawdzięczało rytmowi. W tym wspomnianym na wstępie schemacie najsmutniejsze jest to, że większość dobrych kawałków – bo jest tu mnóstwo świetnych melodii – ustawili w środkowo-końcowej części albumu, gdy my docieramy już do fazy REM.
Corinne Bailey Rae – The Sea (Virgin)
Tak się zastanawiałem przy okazji Corinne, czy – a raczej na ile – szczególne okoliczności powstania płyty powinny rzutować na ocenę samego materiału. Bo jest tak, że samoopowiadająca się historia stojąca za albumem czy artystą – od Gila Scotta-Herona po Sufjana Stevensa, od Buena Vista Social Club po Lao Che – to pół sukcesu. Dziennikarz ma o czym pisać, wykonawca ma o czym opowiadać w wywiadach, sieciowe maszynki newsowe mają co wrzucić do lidu, opis na Wikipedii nie ogranicza się do daty wydania i nazwiska producenta. Ale czy rzeczywiście bonusowa treść przekłada się na muzykę, czy to tylko efekt halo?
Corinne Bailey Rae równo dwa lata temu straciła męża (przedawkował) i częściowo wokół tej tragedii obraca się jej druga płyta. Jak się łatwo domyślić, charakterystyczny optymizm (na ile stonowany soul pozwala) Corinne wyparował, choć bardzo chciałbym poznać opinię kogoś, kto słuchał tej płyty bez świadomości backgroundu. Gdyby nie ono, ja w każdym razie nie miałbym do „The Sea” wiele cierpliwości. Mam zresztą wrażenie, że chcąc dobrze, dziennikarze jednak nieuczciwie eksploatują tę tragedię. Opisują „The Sea” jako jedno wielkie requiem, podczas gdy połowa, jeśli nie większość, utworów powstała jeszcze przed całym zajściem.
Rozumiem, odruch współczucia każe spojrzeć łagodniejszym okiem. Jest też bardziej interesowna nadzieja – nie wiem, czy zdrowa, ale historia ją usprawiedliwia – na to, że szczególne przeżycia twórcy zaowocowały szczególną muzyką. Więc tym razem nie zaowocowały.
Ted Leo & the Pharmacists – The Brutalist Bricks (Matador)
Tutaj nawet najlepsza (najgorsza) historia nie byłaby w stanie uratować sytuacji. Zamiast o rozsądek, powinni się sami pytać o gust – przetrzymajcie ostatnie 20 sekund bez uśmiechu. Szkoda fajnej okładki.
Smutne jest to,ze w przypadku swietnych, niebanalnych plyt z zaskakujacymi, swiezymi dzwiekami i ciekawymi tekstami w ktorych nie ma przerostu formy nad trescia,w Polsce wypisuje sie o nich bzdury dzieki czemu na top10 X listy przebojow ciagle kroluja Rubiki,Dody,stekajace Edyty Gorniak i podobny chlam. ”Obojetnosc i znudzenie” to akurat najmniej adekwatne okreslniki w przypadku tej pary.Coz, o gustach sie nie dyskutuje.
Ja też bardzo lubię tę parę, ale w pierwszej kolejności zdecydowanie odsyłałbym do debiutu.
Którą listę przebojów masz na myśli? Bo na polskiej liście sprzedaży w ostatnim czasie królowali Sade, Pater Gabriel, Raz Dwa Trzy, O.S.T.R., Massive Attack, Lao Che czy Gorillaz, a nawet Rafał Blechacz. Teraz do czołówki pną się Muchy.
Mariusz, o co chodzi z tym Tedem Leo? Płyty jeszcze nie słyszałem, ale wśród ludzi ogarniętych w temacie ma opinię kolejnej bardzo solidnej płyty tego artysty. Podlinkowany kawałek brzmi jak pastisz wczesnego The Jam, co wziąwszy pod uwagę fascynację Teda tym zespołem jest zapewne zupełnie celowe. Taka po macoszemu ta recenzja – ani słowa uzasadnienia. Młodsi czytelnicy jeszcze wezmą TL&TP za kapelkę pokroju epigonów Green Day :) Ciekawe w kontekście zarzutu o kiepski gust, że mi Ted zawsze jawił się postacią niesplamioną kiczem, kojarzył z gwarancją pewnego poziomu. Pozdrawiam!
Mam ochotę na świeżo pojechać Hollisem: „It’s really important, if you can, never to work just for the sake of it.”
Komentarz krótki, bo szkoda się pastwić. Złe utwory, a do tego źle nagrane. Napisałbym po prostu – posłuchaj, ale jeszcze pójdziesz za radą i będę miał wyrzuty sumienia. Podlinkowany utwór to dobry komentarz, bo zarazem wyznacznik: jeśli znajdziesz nań inne określenia niż żałosny (kompozycja – ??) albo zabawny (wykonanie), to bierz całą płytę.
Od czasu do czasu zaglądam na Metacritics więc zdaję sobie sprawę z tego, że ta płyta może się niektórym podobać, choć moim zdaniem to ciągle z rozpędu po rzeczach z początku dekady. Inna sprawa, że zdając się na Metacritics nową Joannę Newsom wypadałoby uznać za lepszą od „Ys”. Coraz bardziej cenię Popmatters.
Brutalist Bricks to jest bardzo dobra płyta, Kuba może słuchać be strachu.
Nie wiem jak Mariuszu stwierdziłeś, że nowa Joanna jest lepsza od „Ys” według Metacritic. Ta sama ocena, ale „Ys” ma średnią wyciągniętą z większej ilości recenzji :D
Pewnie coś doszło, odkąd ostatnio sprawdzałem?
Nie. „Ys” zostało zamknięte w 2006 roku. Tam jak płyta schodzi z bocznej listy to już nie dodają. Zazwyczaj 2-3 miesiące zbierają i na tym kończą.
Doszło, doszło, tyle że do „Have one on Me”. Sprawdzałem kilka dni temu i wygrywało… Tak czy inaczej, remis też obciach.
Przy okazji linkuję recenzję Pagaja, dzięki któremu swego czasu sięgnąłem po „Ys”, chyba jeszcze zanim świat oszalał:
http://screenagers.pl/index.php?service=albums&action=show&id=1829
Obciach? Widocznie ta płyta im się podoba. Też sprawdzałem co jakiś czas i ani razu nowa nie wygrywała z „Ys”. Ty tak samo zresztą oceniłeś nowe Massive Attack jak Joannę. Dla mnie to jest dopiero nieporozumienie, ale każdy słyszy po swojemu muzykę :p (ja po Ys właśnie sięgnąłem dzięki Metacritic).
No nie, nie próbujmy rzeczy z innych półek tak porównywać, bez świadomości kontekstu – artysty, jego dorobku i zamierzeń, szeroko rozumianego gatunku, także naszych oczekiwań.
Co nie zmienia faktu, że nowe MA i nowa JN dostarczyły mi przeżyć estetycznych podobnej intensywności, podobna ilość niewymuszonych przesłuchań, podobne przywiązanie, podobne proporcje świeżości i wtórności, utworów świetnych i nijakich, podobna gotowość do polecania innym – wszystko się zgadza.
W sprawie Metacritics raczej się nie dogadamy, ale na szczęście w muzyce cyferki liczą się najmniej (chyba że chodzi o metrum)
Akurat w tym przypadku, jeśli chodzi o Metacritic się nie dogadamy, ale strona jest w jakimś stopniu przydatna (dla od paru lat głównie w filmach). Muzycznie to wszystko zastępuje mi prawie RYM. No specjalnie podałem przykład z Massive, by cię trochę ugryźć :P Mnie ta płyta ogromnie rozczarowała niestety i użyłem ją jako jaskrawego przykładu płyty dla mnie słabej do dzieła, które póki co najlepiej oceniam w tym roku.