WSJD day czwarty: Kurt Elling, Rudresh Mahanthappa, kobieta

(foto: Piotr Lewandowski @ Popupmusic.pl)

Another Life Time – Tribute to Tony Williams

Jedyna kobieta na WSJD 2010 pojawiła się na zakończenie festiwalu. Ubrana w czerń, siadła za czarną perkusją z czarnymi talerzami i nawet nazywała się Cindy Blackman. Dwumetrowy Felix Pastorious dzielnie podważał stereotyp, jakoby wszyscy basiści byli niscy i krępi, a Vernon Reid znów był najszybszym luzakiem świata. Pod przykrywką hołdu dla Tony’ego Williamsa sprawili radość (jazz)rockowej części publiczności i dobrze się stało, że Kurt Elling przeniósł się jednak na początek imprezy, bo mielibyśmy podobny exodus, jak w sobotę.

Koncert złożony głównie z łojenia i/lub karuzeli solówek gitary i perkusji mnie najpierw zdziwił, potem zmęczył, w końcu zniechęcił. Po kilku utworach straciłem nadzieję, że stać ich na coś – nie, nie „na coś więcej” – na coś innego. Cindy Blackman to wdzięczny widok, szczególnie gdy jedną ręką odstawiała solo, a drugą naprawiała hi-hat. Zbyt wiele jednak było na festiwalu perkusyjnej finezji, by ekscytować się samym rozmachem. Jako domorosły gitarzysta nie mogę nie docenić techniki Reida, ale już to, co z nią robi…  Frank Zappa patrzy i kiwa głową.

Rudresh Mahanthappa

Były orientalne skale i podziały tak absurdalne, że w pewnym momencie pogubili się w nich sami muzycy. Było free i były jedne z lepszych melodii festiwalu. Były wspomagane efektami solówki Mahanthappy do słabej elektroniki, które trzeba nazwać po imieniu – wspomaganymi solówkami do słabej elektroniki. Były perkusyjne rajdy Damiona Reida (o koligacjach z Vernonem nic mi nie wiadomo) i romantyczna końcówka. Była piękna samotna partia saksofonu z ćwierćtonami i rockowe gitarowe zapędy Davida Gilmore’a. Mahanthappa to wspaniały melodysta i natchniony improwizator, ale zabrakło pomysłu na koncert. Rozrzucone na jego pulpicie notatki miały pewną symbolikę.

Kurt Elling

Każdy wieczór miał swój przebój. Momenty:

– Kurt Elling wchodzi na scenę i a cappella zalewa Kongresową alikwotami
– Laurence Hobgood swinguje Bachem na fortepianie
– Elling przedrzeźnia się z perkusistą i, głowę daję, Ulysses Owens przegrywa tę pyskówkę
– John Mclean jarrettuje nad gitarą
– Hobgood chopinizuje Bonda
– Elling śle całusy i już wiem, jak to było w Los Angeles za czasów Sinatry

***

Vijay Iyer Trio, Mostly Other People Do the Killing, Kurt Elling – w tej kolejności. Po występie Mahanthappy Mariusz Adamiak spytał publiczność, czy wolałaby jednego Pata Metheny’ego, czy „sześć koncertów takich, jak ten”. Ludzie zagłosowali właściwie, więc za rok może być jeszcze ciekawiej.

Fine.




9 komentarzy

  1. Pablo Renato pisze:

    Tylko czemu na płytach Rudy Ryż Ma Hanthappa (tak sobie go mnemotechnicznie spolszczyłem) jedzie tak przewidywalnie?

    Jak dla mnie wszystkie te jego hinduskie patenty (rytmika, harmonie, niekiedy ragowa struktura) to wciąż zaledwie nowe krawężniki przy starej szosie. Żadna tam nowa droga jazzu, jak chcieliby niektórzy.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Na żywo wypada to jeszcze bardziej powierzchownie, niż w wersji studyjnej. Przyjemne, wywrotowe nie za bardzo.

  3. ArtS. pisze:

    Jak na jazzmana to on młody jeszcze jest, ale np. na płycie Mauger obok znacznie bardziej doświadczonych Dressera i Hemingways wypada rewelacyjnie, więc wierzę, że i kiedyś pod własnym nazwiskiem nagra coś wielkiego. Z wszechstronnością, którą prezentuje jest to tylko kwestia czasu.

  4. PopUp pisze:

    „Przyjemne, wywrotowe nie za bardzo.” Do pozostałych bohaterów wieczoru pasuje nawet bardziej…
    Moim zdaniem nie ma co Rudresha sprowadzać do hinduskich motywów, bo słyszymy raczej jego samego odkrywanie sposobów na muzykę nawiązującą do hinduskiej w ramach jazzu, który jest dla niego bardziej naturalnych środowiskiem. Z Iyerem z reguły był dobry. Ciekawe jak wypada z Jackiem DeJohnette, albo z Danilo Perezem. Albo na „Dual Identity” z Stevem Lehmanem, którą tak jak Mauger wydało CleanFeed i którą poczta polska właśnie raczyła mi zgubić…

  5. Pablo Renato pisze:

    „Moim zdaniem nie ma co Rudresha sprowadzać do hinduskich motywów”
    Zgadzam się i nie chcę go do tego sprowadzać. Ale na razie żadna z jego płyt (inna sprawa, że wszystkich nie słyszałem)
    nie dostarczyła mi większych przeżyć poza informacją: „o, kolejny świetny technicznie i znający historię jazzu saksofonista postbopowy”.
    Póki co, najbardziej intrygują mnie nawiązania do muzyki karnatyckiej w Kinsmen (choć muzyka hinduska i free jazz już się spotykały). Ale od zaciekawienia do zachwytu jeszcze daleką mam drogę.

  6. PopUp pisze:

    Teraz ja się zgadzam zupełnie. W kolejnym numerze PopUp będzie z nim wywiad, dam znać tutaj

  7. Mariusz Herma pisze:

    Zachęcający, dzięki. Może się wreszcie przełamię i sprawdzę „Dual Identity”. Wcześniej fragmenty (i koncert też) mnie zniechęciły. Jak się z nim rozmawia?

  8. PopUp pisze:

    Bardzo dobrze się z nim rozmawia. Być może fakt, że ustawialiśmy się prywatnie, a nie przez żaden menedżment, pomógł.Ale on generalnie jest komunikatywny, też przez mejla, szybko odpowiada itd. Mi „Dual Identity” podoba się bardzo. Przystępne, ale bez banału w formie i ciekawe pod powierzchnią.

Dodaj komentarz