W tak zwanym dniu dzisiejszym DJ Spooky znany urzędnikom jako Paul Miller otworzy wrocławski American Film Festival – audiowizualnym remiksem filmu „Narodziny narodu” Paula Griffitha z 1915 roku. Poniższy tekst to wersja reżyserska artykułu, który ukazał się w „Przekroju”.
o robi didżej na Arktyce? Filmuje brzmienie lodu. Trochę nieśmieszne, ale gdy piszę te słowa, DJ Spooky faktycznie wraca z Bieguna Północnego z taśmą filmową w ręku. Dla 40-letniego didżeja to nie pierwsza wyprawa do imperium lodu. Kiedyś spędził miesiąc na Antarktydzie, gdzie między jedną zaspą a drugą mijał się z Wernerem Herzogiem kręcącym swoje „Spotkania na krańcach świata”. Tyle że gdy Herzog szukał ludzi, Spooky starannie ich unikał. Do scen z życia natury wziętych dorzucił potem muzykę (kwartet smyczkowy + laptop) i tak powstał multimedialny spektakl „Terra Nova: Sinfonia Antarctica”: wypowiedź artysty, turysty, naukowca i ekologa – w jednym.
– Tegoroczna wyprawa na Arktykę to ciąg dalszy tamtego projektu – mówi mi Paul Miller. – Kocham ideę remiksowania natury. Uwielbiam konstruować nowe ramy dla obrazów, które znamy na wylot. Nowe punkty odniesienia, mówiące: „Inny świat jest możliwy!”. Projekt „Rebirth of a Nation” ma w sobie tę samą dynamikę – dodaje. We Wrocławiu zaprezentuje właśnie „Ponowne narodziny narodu”, rzecz w dwójnasób amerykańską i po trosze radziecką.
Paradoksalne turbulencje
Gdy w lutym 1915 roku reżyser D.W. Griffith wprowadził do kin „Narodziny narodu”, otoczyła go sława i nienawiść. W Bostonie, Filadelfii i kilku innych miastach Wschodniego Wybrzeża film sprowokował zamieszki. Kontrapunktem dla nich były uliczne popisy spadkobierców odradzającego się właśnie Ku-Klux Klanu. Ostentacyjnym przejazdem przed salą kinową w Atlancie premierowy pokaz uświetnili zamaskowani jeźdźcy na białych koniach, a przez kolejne tygodnie w gazetach mnożyły się statystyki napaści na czarnoskórych.
Film Griffitha na całej zawierusze tylko skorzystał. Władze Chicago, Denver czy Kansas zakazały wprawdzie wyświetlania tytułu, ale „Narodziny narodu” i tak ustanowiły rekord sprzedaży. Nieme kino nigdy potem się do niego nie zbliżyło. Kolorowe musiało poczekać do 1937 roku na Disneyowską „Śpiącą królewnę i siedmiu krasnoludków”. (O rasistowskich aspektach tego dzieła – innym razem).
Kontrowersyjną produkcję Griffitha zainspirowała książka „The Clansman” Thomasa Dixona z 1905 roku oraz towarzyszący jej scenariusz teatralny. W scenerii Wojny Secesyjnej Dixon przedstawił czarnoskórych jako ciemiężców Bogu ducha winnych białych osadników, którym – w ostatniej z ostatnich chwil – przybywają na odsiecz członkowie Ku-Klux Klanu. – „Narodziny narodu” są jednym z bardziej kontrowersyjnych filmów XX wieku, ale to on narzucił ton amerykańskiej kinematografii. Jest jak DNA współczesnej narracji. Jeśli scena ma się odwoływać bezpośrednio do emocji, to w trakcie montażu myśli się właśnie o „Narodzinach” – mówi Spooky.
Jednak to nie współczesne kino akcji, lecz współcześni politycy przypomnieli Spooky’emu o produkcji Griffitha. – Ameryka przechodzi obecnie rodzaj paradoksalnych turbulencji. Prawicowy komentator telewizyjny Glenn Beck niedawno próbował przywłaszczyć sobie spuściznę po Martinie Lutherze Kingu. W rocznicę dnia, w którym King wygłosił słynne przemówienie „I Have a Dream”, Beck przekonywał społeczeństwo, że chodzi w nim o prawa białych. A potem urządził agitację przeciwko Barackowi Obamie. To przecież scena rodem z „Narodzin narodu”!
Szperacz antyterrorystyczny
Dekonstrukcja kinowego klasyka sprzed wieku zaprowadziła Millera w miejsca, do których najmniej spodziewał się dotrzeć. Zamiar: wczuć się w ducha ówczesnej Ameryki. Rezultat: nałogowe studiowanie kina radzieckiego. W trakcie rozmowy o „Ponownych narodzinach narodu” ciągle powołuje się na dialektykę Siergieja Eisensteina oraz dzieła Dzigi Wertowa: „Człowieka z kamerą” czy „Kino-Oko”.
– Komunizm, opresje, hipokryzja, kino wyzwolenia, to wszystko się ze sobą łączy – wyjaśnia Miller. – Bojownik o wolność? Dla kogoś innego będzie zwykłym terrorystą! A właśnie, czy wiesz o tym, że to w „Narodzinach narodu” po raz pierwszy w historii kina pojawia się termin „terroryzm”?
„Ponownych narodzin narodu” Spooky nie chce określać mianem filmu. – To raczej medytacja nad historią oraz rolą kina w narracji społecznej. Starałem się stworzyć przestrzeń do rozmyślań nad tym, jak media reagują na kontekst, w którym funkcjonują – tłumaczy.
Wybór materiału wyjściowego skoncentrował jego uwagę na rasizmie, ale nie było to koniecznie. Spooky starannie śledzi jego współczesne przejawy, a o traktowaniu Romów w Europie czy o pogromach czarnoskórych w Sudanie mówi tak, jakby sam był ich ofiarą. – „Ponowne narodziny narodu” to celownik laserowy, szperacz. Wyszukuję i oświetlam miejsca, w których rasizm spotyka się z opresją, gdzie ludzie wybiórczo wskrzeszają przeszłość i próbują ją interpretować na nowo.
Od bluesa do Wagnera
Podczas pracy nad ścieżką dźwiękową Spooky’emu towarzyszyły „Koyaanisqatsi” Godfreya Reggio z muzyką Philipa Glassa (1982) i krótkometrażowe „The Power of Ten” Ray i Charlesa Eamesów (1968). – To moje ulubione „filmy bez słów”. Oba pomogły mi zrozumieć zjawisko wizualnego rytmu i skonstruować przepis na muzykę, która wzmocniłaby bodźce wzrokowe. Bo to soundtrack często decyduje o tym, co zapamiętamy po wyjściu z kina. Zachowaj scenę, zmień muzykę, a wydźwięk będzie zupełnie inny.
Z bagażem artystycznych doświadczeń Miller mógłby uzbroić swój remiks w energię punk rocka (fascynował się nim jako nastolatek) albo ubrać w nastrojowy illbient (jego debiutancki album „Songs of a Dead Dreamer” z 1996 roku uznaje się jedno z pierwszych objawień gatunku łączącego hip-hop z ambientem). Mógłby zaryzykować awangardowy jazz (płytę „Optometry” z 2002 roku nagrał z Matthew Shippem i kontrabasistą Williamem Parkerem) albo upstrzyć indie-rockowym brudem (na ubiegłorocznej płycie „The Secret Song” gości Thurstona Moora z Sonic Youth, zresztą swego wieloletniego współpracownika).
Ostatecznie rozpoczął poszukiwania od progresji charakterystycznych dla południowego bluesa, a z czasem przerzucił się na stylistykę bliższą muzyce klasycznej – i zarazem oryginalnej ścieżce dźwiękowej „Narodzin narodu”. Griffith nazywał swój film wagnerowskim, czemu Spooky chętnie przytakuje i czym tłumaczy nastrój swojego soundtracku.
Zapomnieć o własnych korzeniach jednak nie zamierzał. Hiphopowe rytmy i didżejska improwizacja pozwoliły mu zachować spontaniczny, a zarazem płynny charakter muzyki, która ma wszak kierować uwagę widza w stronę ekranu, a nie głośników. I pozostawić w jego umyśle znaną nam już myśl: – Publiczność ma opuścić seans z przekonaniem, że inny świat jest możliwy, że nie musi wyglądać tak, jak wygląda – mówi Spooky. Jeszcze nieraz w trakcie naszej rozmowy wygłosi tę kwestię, ale uznajmy, że wiemy już, co autor miał na myśli.
Koncert bez końca
Od dwóch lat „Rebirth of the Nation” możemy oglądać na DVD, ale każde „koncertowe” wykonanie utworu jest inne, bo Miller edytuje materiał na żywo. – Projekty oparte na mediach cyfrowych mają tę ogromną zaletę, że nie posiadają ostatecznej wersji. Zawartość pliku można modyfikować nieskończenie wiele razy! – entuzjazmuje się Spooky. – Ten niedookreślony „koniec” informacji cyfrowej jest fundamentem większości kreatywnych zjawisk w sztuce nowoczesnej. I nie tylko w sztuce. Technologiczne innowacje nie były tak istotne dla rozwoju gospodarczego i przemian społecznych od czasu rewolucji przemysłowej.
Rozwój ten ma jednak rozmaite oblicza. – Postęp otwiera nowe perspektywy przed społeczeństwem i kulturą, ale komplikuje nam życie. Rynki są dziś na przykład niestabilne, bo wielkie transakcje mogą być wykonywane bardzo szybko. Do złożonych narzędzi dostęp mają ludzie, którzy ich nie rozumieją – mówi Spooky. – Ale czy ktokolwiek może oczekiwać, że technologia rozwiąże nasze największe problemy? Czy próby cofnięcia pewnych procesów miałyby sens? Może lepiej skupić się na ukierunkowaniu przyszłych zmian? Jako artysta muszę zadawać takie pytania pomimo świadomości, że każde z nich rodzi jedynie kolejne.
Warto rozmawiać
Nazbyt to wszystko wydumane? Kto tak sądzi, niech nie sięga po antologię „Sound Unbound” pod redakcją Spooky’ego. Na dyskusję o samplowaniu kultury i mediach cyfrowych dwa lata temu namówił on Steve’a Reicha, Briana Eno, Chucka D z Public Enemy, poetę i rapera Saula Williamsa, pianistę jazzowego Vijaya Iyera, pisarza S-F Jonathana Lethema i ponad trzydziestu innych myślicieli sztuki. „To antidotum na typowe dzielenie muzyki na niską i wysoką, na pop i klasykę, na czarną i białą” – komplementował książkę David Byrne.
Stereotyp prostego didżeja zapatrzonego w gramofony Miller łamie na każdym możliwym froncie, a w jego kulturoznawczych wywodach nie ma ani krztyny improwizacji. Do roli inteligenta hip-hopu przygotowywał się od dziecka. Jego ojciec był dziekanem jednego z wydziałów waszyngtońskiego Howard University. Matka w książce „Threads of Time” zawarła poczet najważniejszych czarnoskórych designerek i projektantek mody ostatnich 150 lat. Sam Miller ukończył filologię francuską, filozofię i studia kompozytorskie. Dzisiaj związany jest ze szwajcarską European Graduate School. – To pochodna Black Mountain College, które działało w Karolinie Północnej w pierwszej połowie XX wieku – mówi Spooky. – Myśliciele z wszystkich zakątków globu zjeżdżają się tam po to, by… rozmawiać. Robimy to każdego lata.
Oprócz tego Miller zajmował się archeologią muzyczną na Jamajce (skompilował dwie retrospektywne płyty na 40. urodziny Trojan Records), napisał muzykę do filmu „Slam” i popełnił książkę o wymownym tytule „Rhythm Science”. Ostatnio dziwnie często odwiedza wyspę Nauru w Mikronezji, a w nieodległym Vanuatu buduje centrum sztuki współczesnej. Miliony użytkowników korzystają z jego autorskiej aplikacji, która telefon iPhone zamienia w didżejski mikser. – Trzeba się trochę wysilić, aby połączyć wszystkie kropki – śmieje się Miller. – To szalone puzzle, ale te puzzle dają mi wiele radości. Są przepełnione metaforami i wielowarstwowe. Tak jak lód.
Świecidełka z lodu
I tak oto wracamy do tematu od paru lat najbliższego Millerowi. W tej chwili kończy książkę „The Book of Ice” (to druga z przyczyn wyprawy na Arktykę). Będzie ona dotyczyć fizyki lodu oraz – żeby nie było zbyt łatwo – „potencjalnych interakcji projektowania graficznego z kulturowo-społeczną odpowiedzią na zmiany klimatyczne”.
Przyciśnięty do muru w końcu przyznaje, że w całym zamieszaniu wokół lodu znów chodzi o… Afro-Amerykanów. – Iluż z nich przybiera pseudonimy w rodzaju Ice-T, Ice Cube, Iceberg Slim, Soul on Ice? Wszystkie te świecidełka podzwaniające w teledyskach to przecież kolejna metafora lodu – mówi Miller. – Przedziwne alegorie można znaleźć w społeczeństwie i kulturze. Cała moja twórczość opiera się na przekuwaniu takich odkryć w pasję.