Marcin Wasilewski – wywiad

Zauważyłeś ostatnio modę na tria fortepianowe? W podsumowaniach ubiegłego roku Jason Moran rozbił bank, na topie są tria Vijaya Iyera czy Roberta Glaspera.
Ten skład zawsze był popularny. Bill Evans, Oscar Peterson, Paul Bley, później Keith Jarrett Trio i zespół Chicka Corei. A ostatnio chociażby Esbjörn Svensson Trio, niezwykle lubiany. Tria fortepianowego dobrze się słucha, a przy tym osobowość każdego z muzyków ma realny wpływ na brzmienie. Dlatego ten skład bardzo wiele wymaga od wykonawców. Wszystko wyraźnie słychać.

Wy gracie razem już 18 lat?
Ponad 20. Aż mi się nie chce wierzyć.

A, to byłem za mały, żeby was wtedy słuchać.
Dosyć wcześnie zaczynaliśmy. Miałem 16 lat, gdy zafunkcjonowaliśmy jako Simple Acoustic Trio w 1991 roku na Jazz Juniors.

Więc nad zgraniem chyba już nie pracujecie. Na czym polega rozwój zespołu w takim punkcie kariery?
Zmieniamy się: każdy oddzielnie i wszyscy wspólnie. I to właśnie trzyma nas razem. Ciągle działa też chemia, którą poczuliśmy na samym początku. Ze Sławkiem Kurkiewiczem, wiadomo, znamy się jeszcze ze szkolnej ławki. A gdy pierwszy raz zobaczyłem za perkusją Michała Miśkiewicza, od razu zareagowałem decyzją: „Chcę grać z tym perkusistą”. Potem okazało się, że on również chciał grać z nami.

Trochę jak ze Stańką?
Wciąż byliśmy gówniarzami. Mieliśmy po 18 lat, Michał miał 16. Stańko był już lekko po pięćdziesiątce, pełną gębą artysta, klasa światowa. A nam przyszło wykonywać jego oryginalne utwory, otwartą muzykę improwizowaną. Granie muzyki free z takim specjalistą było dla nas najlepszą z możliwych szkół. A potem spełniło się nasze największe marzenie za sprawą sesji dla ECM-u.

„Soul of Things”. Osobowość Stańki chyba zupełnie was wtedy pochłonęła?
Tak, ale oddaliśmy się mu z pełną świadomością. Nabraliśmy dzięki temu doświadczenia i takiego podejścia do muzyki, przy którym każda nuta jest ważna, gdy waży się każdy dźwięk. Simple Acoustic Trio wciąż funkcjonowało, niemniej czuliśmy się bardziej częścią Tomasz Stańko Quartet. Potem ta współpraca wygasła w najbardziej naturalny sposób, a to przywróciło pole manewru naszej trójce. Album „Faithful” jest zapisem tego, jak zmieniliśmy się właśnie w ostatnim czasie. No i tak zleciało nam 20 lat. (śmiech)

Wasz poprzedni album „January” przyłapałem nawet na liście bestsellerów amerykańskiego Amazon. Ale żyjecie pewnie z koncertów?
Płyta też ma znaczenie. Szczególnie, gdy wydaje ją taka wytwórnia jak ECM. „January” w ciągu roku od premiery sprzedało się w 25 tysiącach egzemplarzy. Do dziś powinno to być około 30 tysięcy. Dzięki dystrybucji ogólnoświatowej wyszliśmy więc z zupełnej niszy. Ona oczywiście daje o sobie od czasu do czasu znać. Niekiedy próbuje się nas traktować po macoszemu.

Kto próbuje?
Najczęściej organizatorzy koncertów. Nie jesteśmy jakimś niesamowitym kąskiem dla festiwali, bo przecież graliśmy na danej imprezie pięć czy dziesięć lat temu. Albo przyjeżdża się na koncert i dostaje na miejscu instrument w fatalnym stanie. To zależy od kraju. Nie chcę narzekać na Polskę, ale w Niemczech, Norwegii czy Anglii organizatorom najczęściej nie sposób nigdy czegokolwiek zarzucić. Są stuprocentowo profesjonalni. I to niezależnie od tego, czy chodzi o konferansjerkę, czy o wnoszenie sprzętu. To automatycznie przekłada się na twój własny sposób pracy.

Czy w tym punkcie waszej kariery Polska jest najważniejsza?
Polska była i jest dla nas bardzo ważna, stąd się przecież wywodzimy i to przez tutejsze środowisko jazzowe zostaliśmy wchłonięci w latach 90. Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, Jan Ptaszyn Wróblewski, Henryk Majewski, Henryk Miśkiewicz, Tomasz Szukalski, oczywiście Tomasz Stańko czy Piotr Wojtasik. Cenię sobie doświadczenia tamtych czasów, kiedy – przynajmniej takie mam wrażenie – znacznie więcej się działo w naszym jazzie. To był tygiel. Pojawił się yass. Festiwale jazzowe w latach 90. odbywały się jeszcze bardzo hucznie. To tam spotykałem tych wszystkich starszych kolegów, a na którychś warsztatach – w Puławach albo w Siedlcach – dostałem nuty Krzysztofa Komedy i tak powstał pomysł na pierwszą płytę Simple Acoustic Trio. Tam też zagraliśmy z Michałem Miśkiewiczem nasze pierwsze jam session. Dziś? Jazz Jamboree zostało w jakiś sposób zaprzepaszczone. Na inne festiwale przyjeżdżają artyści, którzy mają wypełnić salę. Pomimo tego jakoś na tym rynku funkcjonujemy. Nie jest tak, że „jazz umiera” czy coś w tym rodzaju.

Gdzie gracie najwięcej koncertów?
Głównie w Polsce, Niemczech, Anglii, czasem zdarza nam się wyjeżdżać na festiwale do Francji i do Włoch.

Europa.
Amerykańska tradycja koncertowa jest inna od europejskiej. Tam grało się w barach, klubach jazzowych, dostawało się angaże na tydzień. Zespół grał za małe pieniądze, ale za to przez kilka wieczorów z rzędu. Kiedyś z Tomaszem Stańko doszliśmy do wniosku, że tu kryje się jedna z tajemnic talentu Amerykanów. Oni są po prostu niewiarygodnie rozegrani. Grają dzień w dzień. Żaden tam Koncert Jazzowy, jeden na miesiąc. W jazzie cała zabawa zaczyna się właśnie w momencie, gdy występy stają się codziennością. Gdy obecność publiczność nie stanowi żadnej bariery, wręcz przeciwnie. Poczułem to na własnej skórze podczas niewiarygodnie męczących tras z Tomaszem. Tak właśnie grali Amerykanie, zanim Europejczycy zaczęli ściągać ich do siebie na koncerty. W Europie wciąż są pieniądze, krajów jest wiele, a każdy z nich ma ambicje organizować najlepsze rzeczy.

Wraz z „January” pożegnaliście kryptonim Simple Acoutic Trio, co dla pozostałych muzyków było ponoć nieco kłopotliwą decyzją. Ta zmiana wpłynęła jakoś na zespół?
Jak wiele razy już tłumaczyłem, wynikało to z sugestii producenta i szefa ECM, Manfreda Eichera. Nie było mi oczywiście łatwo zakomunikować tę propozycję chłopakom. Ale potem pomyśleliśmy, że nazwa Simple Acoustic Trio została wymyślona jeszcze na podwórku szkolnym. Może już wystarczy? Będziemy całe życie przywiązani do tej nazwy? Tym bardziej, że Anglicy czy Amerykanie nie słyszą w tym „Po prostu tria”, ale „Proste trio akustyczne”. Kolega śmiał się z nas, że to wręcz Akustyczne Trio Prostaków. No cóż, byliśmy dzieciakami. A gdy wówczas triumfy święcił Chick Corea Acoustic Band, też chcieliśmy mieć tego typu nazwę. Ale czy rzeczywiście na zawsze?

Poprzednią płytę nagrywaliście w amerykańskim studiu Avatar. Teraz, przy „Faithful’, padło na Szwajcarię.
Konkretnie w Lugano, w sali koncertowej tamtejszego radia. Obawiałem się nieco tego, że poszczególne instrumenty nie będą dostatecznie od siebie odseparowane. W końcu zastosowaliśmy ścianki akustyczne, by uniknąć brzmieniowego chaosu.

Wy wybraliście miejsce?
Manfred Eicher. My chętnie wrócilibyśmy do Stanów, bo w Avatarze świetnie nam się grało. Ale dobrze jest czasem zmienić otoczenie.

Producent został ten sam.
Spotkanie z Eicherem to dla nas święto, bo zawsze przynosi jakieś przygody. Jego sugestie są często bardzo trafne. Głupotą byłoby nie korzystać z jego doświadczenia.

A czy on nie formatuje muzyków niejako pod siebie?
Ludzie lubią mówić o czymś takim jak „brzmienie ECM”. Rozmawiałem z nim na ten temat podczas sesji „Faithful”. Wygłosił mi dziesięciominutową mowę, zaprzeczającą czemukolwiek w tym rodzaju. On sam uważa, że rejestruje po prostu czyste brzmienie instrumentów. Specjaliści mogą oczywiście rozpoznać pewien rodzaj pogłosu, ale przecież większość muzyków używa pogłosu. Manfred twierdzi w każdym razie, że coś takiego jak tajemnica ECM zwyczajnie nie istnieje.

Na jakim fortepianie nagrywałeś?
Steinway.

Połowa płyty to zapożyczenia.
Szukaliśmy najlepszych, a zarazem mniej znanych utworów, którym warto się bliżej przyjrzeć. Autorem tytułowej jest Ornette Coleman. To sugestia Manfreda. Sławek z kolei przyniósł zbiór nut Hermeto Pascoala i wspólnie wybraliśmy „Oz Guizos”. „Big Foot” Paula Bleya grywaliśmy regularnie, ale nigdy przedtem go nie nagraliśmy. Jest jeszcze standard „Ballad Of The Sad Young Men”. A płytę otwiera utwór „An den kleinen Radioapparat” Hanssa Eislera.

A twoje kompozycje?
Zwykle zaczyna się od szkiców, krótkich tematów, które później rozwijamy w pełne utwory. Czy jest to pomysł na groove, czy też mozaika nakładających się akordów – jak w utworze „Mosaic” na nowej płycie, bo tam owych akordów jest mnogość. Wiadomo, że liczba form została już bardzo wyeksploatowana. Jednak to, co w muzyce jest niesamowite, to że zawsze można stworzyć coś nowego. Liczy się świeżość podejścia.

Nie mieliście pokusy, żeby poeksperymentować z brzmieniem? Przemycić do studia nowe instrumenty?
Zastanawiamy się właśnie nad naszym następnym krokiem. I kolejna płyta funkcjonuje już u nas pod hasłem „Eksperyment”. Co to będzie oznaczać? Sami tego jeszcze nie wiemy.

Zdarza ci się spotkać muzyków, których gry nie ogarniasz?
Cecil Taylor to był człowiek, przy którym czasem zastanawiałem się: „Jak on to zrobił?” Kiedyś po krótkich koncertach Hubbarda, Hancocka i Hendersona wyszedł na 30 minut solo, by potem otrzymać od publiczności największy aplauz… Ode mnie również.

Na ostatnim Warsaw Summer Jazz Days grali Mostly Other People Do the Killing. Pół koncertu gapiłem się na to, co za perkusją robi Kevin Shea…
Tak, perkusista był szczególną atrakcją tamtego koncertu. Na tym polega magia muzyki improwizowanej, awangardy, free, że niejako wymaga od muzyka odrobiny szaleństwa, bo dopiero wtedy zaczyna się robić ciekawie. Nie wszyscy oczywiście znoszą taki kociokwik.

Zwykle to kwestia przyzwyczajenia.
Zauważyłem, że właściwą intensywność takiej muzyki odczuwa się dopiero po około 20 minutach, gdy już się w nią należycie wejdzie. O ile wcześniej się nie wyjdzie. (śmiech)

Jednym z twoich idoli jest Keith Jarrett. Jak patrzy ci się na sceny, które ostatnio urządza – no właśnie – na scenie?
Jedną taką miałem nawet okazję obserwować w Berlinie podczas koncertu na czterdziestolecie ECM. Niesamowite przeżycie, aczkolwiek napięcie było ogromne. Fortepian nie nagłośniony, Jarrett nieludzko skoncentrowany, gra pierwszy utwór, zaczyna drugi i nagle ktoś się poruszył, może czymś stuknął…

Naprawdę tak to wszystko słychać ze sceny?
Po tylu latach on mógł nabyć już jakiś rodzaj paranoi. Jestem w stanie to zrozumieć. Skoro z taką starannością i skupieniem podchodzi do własnego grania, to któreś z kolei kopnięcie w fotel musi go wybić z rytmu. Wstał, poskarżył się trochę i poprosił o ciszę, a potem dał świetny koncert.

Jarrett ostatnimi laty miał ciężkie przejścia, a te odbijają się chyba na grze?
Koncert to bardzo krótki i intensywny czas. Zwykle udaje się odrzucić wszelkie myśli i rozproszenia. Ale pewne sytuacje muszą przekładać się na dźwięki. Kiedyś w drodze do Krakowa doszczętnie spalił się nam samochód. Zorganizowaliśmy transport zastępczy, ale część instrumentów była zniszczona. Jednak na koncercie grało się nam wyśmienicie. Jak sobie później powiedzieliśmy: podczas grania widzieliśmy płomienie na scenie.

EraMusicGarden, marzec 2011

Fine.




Dodaj komentarz