Kraj jednej kapeli

Warsaw Village Band (fot. Radek Polak / promo)

Szacher-macher?

Przy okazji rozpoczynającego się dziś festiwalu Skrzyżowanie Kultur przyglądałem się w „Polityce” marketingowej genezie terminu world music (pod linkiem dostępne około 3/5 tekstu, całość w abonamencie). O historycznym dla muzyki świata dniu opowiadał mi Ian Anderson, jeden ze spiskowców, wówczas szef wytwórni Rogue Records, a obecnie redaktor naczelny pisma „fRoots”:

29 czerwca 1987 r. zebraliśmy się w londyńskim pubie Cesarzowa Rosji. Przy stole zasiedli przedstawiciele niezależnych wytwórni, producenci oraz dziennikarze zajmujący się muzyką… no właśnie, wtedy jeszcze nie miała nazwy.

A jako że nie miała nazwy, przyprawiała o ból głowy sprzedawców ze sklepów płytowych. Dla świętego spokoju woleli więc zrezygnować z niewygodnego asortymentu. W najlepszym razie wrzucali egzotycznych wykonawców do zakładki reggae, bądź też umieszczali ich w porządku alfabetycznym. King Sunny Adé lądował zatem w sąsiedztwie Abby. Baaba Maal obok Davida Bowiego. Co niektórym zresztą pasowało i dlatego protestowali przeciw temu, co miało nastąpić.

Zrobiliśmy zrzutkę. Postanowiliśmy zatrudnić PR-owca, który zajmowałby się popularyzacją tej muzyki. I wyprodukować specjalne etykietki, które zamierzaliśmy wcisnąć sklepom. Pozostawało rozstrzygnąć jedną kwestię: jaką nazwę umieścimy na owych etykietach?

Była jeszcze specjalna składanka „NME”, pakiety promosów dla stacji radiowych i paczki obowiązkowe dla sklepów, które dadzą się przekonać. Wszystko zsynchronizowane i na tyle skuteczne, że wkrótce wyrósł z tego gigantyczny biznes. Ot, kolejny paradoks historii muzyki, że najbardziej „prawdziwą” ze stylistyk czy też rodzin stylistyk wypromowano w najbardziej wyrachowany sposób. Jej żywot może się jednak kończyć. Myśli tak nie tylko Anderson, który jako ojciec chrzestny world music powinien dobrze orientować się w temacie:

World music było fantastycznym sposobem na rozreklamowanie różnorodnych stylistycznie nagrań. I na otwarcie wrót na Zachód artystom, którzy sami nigdy by sobie nie poradzili. Ale teraz, gdy zamyka się ostatnie sklepy płytowe, termin ten stracił sens bytu. Lepiej pisać i promować konkretnych artystów zgodnie z ich własnym charakterem i potrzebami. 

Bo w podobnym tonie wypowiadali się uczestnicy wczorajszej konferencji Sounds Like Poland, która poprzedziła muzyczną część Skrzyżowania Kultur. Reprezentantka światowców holenderskich Danka van Dodewaard przyznała, że tradycyjnych artystów z Polski promuje dziś jako artystów z Polski, a nie przedstawicieli „world music”. Magnus Bäckström ze Szwecji, która z tęsknotą wspomina korzenny boom z lat 90., stwierdził wręcz, że termin ten zaczął śmierdzieć i czyni się usilne starania, by się od niego zdystansować.

Marketingowych tematów na konferencji było sporo. Po trzykroć zalecano młodym muzykom zadbać o porządne zdjęcia, bo straszna beznadzieja. I parę filmików, bo organizatorzy festiwali kierują się prezencją, audio to mało. Zachęcano do uporu w ubieganiu się o miejsca na scenach i na targach, bo konkurencja globalna. Z drugiej strony pojawił się wątek tzw. sieci społecznych, czyli w języku ludu – znajomości. Ktoś narzekał, że gdy pozna na przykład Kapelę ze wsi Warszawa i chciałby pójść za ciosem i zgłębić ludową Polskę, to nie bardzo wie, gdzie szukać. Fruzsina Szép, czyli programigazgató węgierskiego festiwalu Sziget, oświadczyła, że wie, gdzie szukać – przy okazji pochwaliła się 15 tysiącami płyt na półce – ale to jej prawie że imiennie dostało się od publiczności.

Menedżerka i zarazem członkini zespołu, którego nazwy nie dosłyszałem, zwróciła uwagę na pewną ciekawą i niejednoznaczną kwestię. Nieraz cieszyliśmy się pewnie międzynarodową rozpoznawalnością wspomnianej Kapeli. Gości regularnie na zagranicznych festiwalach, co drugi zagraniczny dziennikarz kojarzy i gratuluje nam warszawiaków. I świetnie? Nie do końca. Jeśli organizatorom wszelakich imprez – sugerowała wspomniana artystka – przyjdzie dziwna ochota zaprosić wykonawcę z Polski, to wybór niemal automatycznie padnie na znaną i lubianą Kapelę. Czego przykładem właśnie tegoroczny Sziget (Kapela + siostrzana R.U.T.A.). I tak dekadę po podboju świata wciąż ten sam zespół ciągle robi za etatowego ambasadora rdzennej Polski, okupując tym samym zazwyczaj pojedyncze dostępne dla wykonawców z naszego kraju czy regionu.

Na sali był obecny Maciek Szajkowski z Kapeli (i R.U.T.Y.), ale nawet gdyby chciał, to nie zdążył się niestety ustosunkować. Sam lenistwo promotorów solowych i festiwalowych – szczególnie tych nie(stricte)folkowych – jakoś rozumiem. Pewnie samo sięgnięcie po import z Polski wydaje się im egzotyczne, a nieznane z nieznanego niosłoby podwójne ryzyko. A tak odhaczają obowiązkowe otwarcie na świat i jednocześnie śpią spokojni o jakość i frekwencję. Tym bardziej nie dziwię się Kapeli, że przyjmuje zaproszenia. Ciekaw jestem za to, jak wielu krajów – i jak wielu stylistyk – dotyczy podobna sytuacja, gdy prymus wprowadza wprawdzie swą ojczyznę do gry, ale potem zgarnia większość wygranych.

.

Fine.




13 komentarzy

  1. wieczór pisze:

    a jak ci się podobały dzisiejsze koncerty?

  2. Mariusz Herma pisze:

    Sardyńczycy fascynujący w swej wyspiarskiej hermetyczności: unikatowa kozio-gardłowa ekspresja (zdecydowanie azjatyckie wibracje), absurdalna skłonność do zmian tonacji (ciekawe, czy czasem sobie tak improwizują), genialne chłopskie zaciągnięcia na końcu każdej frazy i jeszcze bezsensowne sylaby (bim-bam-bom) jako fundament muzyki. I dłonie zawsze na pasie:

    Reuniończycy bardziej oszlifowani i muzycznie nieco sztampowi (po nacieszeniu się polirytmiami wpadającymi w polimetrie), ale takiej charyzmy jak u Danyela Waro dawnom nie widział. Każdemu życzyłbym równie mocnego i gładkiego głosu w wieku – aż sprawdzę – no dobra, 58 lat, wygląda na starszego przynajmniej o dychę:

    A Tobie?

  3. wieczór pisze:

    Sardyńczycy fantastyczni, mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać, ale i tak brakowało mi słów po. Koncert przypominał mi trochę Albanian Iso-Polyphonic Choir, choć tam nie było mowy o śpiewie gardłowym, a myślałem, że będzie im jednak bliżej do polifonii korsykańskich (bo jednak tam jest fizycznie bliżej). Chyba im starszy jestem, tym bardziej podoba mi się „surowizna”.

    Za to Danyel Waro był dla mnie kompletną zagadką i mimo żarliwości oraz świetnej formy wokalnej, nie do końca mnie przekonał. Wyspiarska Afryka to chyba nie moja bajka, bo mam podobny problem z malgaskimi artystami. Za weseli chyba są ;)

  4. Mariusz Herma pisze:

    Trzecia piosenka była smutna.

  5. wieczór pisze:

    heh, miałem właśnie wprowadzać erratę, że może nie do końca o wesołość chodzi, tylko o pewne „uładzenie”.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Tak czy inaczej – zdecydowanie surowizma. Najtrudniej faktycznie znieść afropop (afro-polo). Ale Danyelowi na szczęście daleko było chociażby do gwiazdy kończącej zeszłoroczną edycję:

  7. wieczór pisze:

    o, pamiętam, straszny koncert, to było właśnie world music w najgorszym wydaniu, skrojone pod gusta „pięćdziesięcioletnich panów z brzuszkiem”. bez żalu ulotniłem się przed końcem. dobrze, że Boubacar Traore grał przed nią, bo nie wiem, jak bym dotrwał.

  8. wieczór pisze:

    dzisiaj na nic specjalnie się nie nastawiałem i w sumie dobrze na tym wyszedłem. występy mistrzów warszatatów bardzo dobre, wspólny utwór na koniec (podobnie jak w zeszłym roku) zachowawczy. nie wiem, czy zauważyłeś, ale w tym roku występowali ci sami uczniowie warsztatów, co na poprzedniej edycji.

    Lindigo z początku wydało mi się mdłe, ale z czasem rozkręcili się. wyszła mieszanina cepelii z plemiennością i transowością konono no.1 i od razu skojarzyli się z tym, co pisałeś o Paradise Molam International Band przy okazji tegorocznego OFFa.

  9. Mariusz Herma pisze:

    Na koncert mistrzów na pewno warto było zajrzeć dla solistów – charczących Kanadyjek i bębniarza z Irlandii. Mimo minimalizmu potrafił utrzymać uwagę przez te 20 minut, w każdym dotknięciu membrany słychać było lata, dekady pracy. Późniejsze kombosy, jak to zwykle bywa z takimi fuzjami, musiały zejść do wspólnego mianownika.

    Mimo negliżu Lindigo dla mnie jeszcze bardziej ucywilizowane niż Reunion wczorajszy. Za to lider mniej charyzmatyczny, no i wszystkie kawałki oparte na jednym patencie. Aczkolwiek końcówki nie doczekałem, bo pobiegłem do studia Lutosławskiego poprawić Warszawską Jesienią. Dla samego prawykonania „Po-Wer” Michała Moca było warto.

    A w tym samym czasie w CSW grano Avant Avant Garde, a w Teatrze Wielkim ruszyły Szalone Dni Muzyki… Uhm.

  10. Mariusz Herma pisze:

    Calypso Rose uroczą i istotnie żywotną jest damą, ale muzycznie mniej w jej muzyce Karaibów niż u Belafonte. Potem worldisco. Tym bardziej zasmucające, że kilka godzin wcześniej Moana perorowała w Trójce, jak to Maorysi usiłują bronić się przed asymilacją. Przewaga zabawy nad sztuką rośnie.



  11. wieczór pisze:

    a, czyli dzisiaj niewiele straciłem w takim razie.

  12. Mariusz Herma pisze:

    Grande finale festiwalu pokazało, że przyjemne z pożytecznym sobie nie przeszkadzają. Zabawa na poziomie. Belizeński septet The Garifuna Collective najpierw zagrał solo, a potem asystował Aurelio Martinezowi z sąsiedniego Hondurasu, ale reprezentującego tę samą kulturę (garifuna). Do mieszanki Karaibów z Afryką Martinez dołożył jeszcze nieco Kuby, flamenco, popisów wokalnych (szacun) i gitarowych (ok). I sporo rozprężenia, z różnymi konsekwencjami. Sami Garifuna Collective zabrzmieli bardzo przejrzyście i zarazem gęsto, bo grają na trzy gitary i trzech rytmicznych (w tym żółwie skorupy) plus marakasy. No i wszyscy z mikrofonami. Radośnie, profesjonalnie, angielski tylko w przerwach.

  13. wieczór pisze:

    tak też myślałem, że finał będzie najciekawszy, ale niestety, również nie byłem.

Dodaj komentarz