Selector Festival 2013

m.i.a. - Selector Festival 2013

(foto: Selector Festival)

Gdy ogólnopolski sezon festiwalowy powoli zmierzcha, powracająca z wakacji stolica zaczyna dopiero się rozkręcać. Przed nami Skrzyżowanie Kultur oraz Warszawska Jesień, później Avant Avant Garde, w ostatni weekend września wyluzowane partytury Szalonych Dni Muzyki, a na przełomie października Warsaw Music Week. Za nami zaś wskrzeszony z martwych, zaimportowany z Krakowa Selector. Zdołałem złapać pięć koncertów headlinerskich, w tym dwa znakomite, jeden dewastujacy, jeden przeciętny i kuriozum.

Co rusz spotyka się marudzenia, że XXI wiek nie ma swojego brzmienia, że kogoś pytającego o muzykę charakterystyczną dla ostatnich kilkunastu lat nie dałoby się zaskoczyć niczym, co nie mogło się pojawić dekadę czy dwie wcześniej. Tę oczywistą bzdurę obalić można na wiele sposobów. Na przykład zaproponować koncert Jamesa Blake’a. Nowoczesny najpierw w zamyśle, co tylko uwydatnił fakt oszczędzenia nam widoku nudnego laptopa. Patrzyliśmy na klasyczne trio klawisze-perkusja-gitara/klawisze w sentymentalnej oprawie trzech okrągłych lamp ustawionych za placami muzyków i udających w ten sposób potrójny zachód słońca.

Karkołomne przebiegi wokalne Blake realizuje na żywo z taką samą mikrotonową precyzją, co w studiu. I już to stawia go w towarzystwie najzdolniejszych wokalistów współczesnej rozrywki. Ale prócz talentów wykonawczych znakomicie opanował umiejętność pewnego prowadzenia publiczności przez wszelakie nastroje, od dławiących nagłośnienie i nas infradźwięków po romantyczne solówki nad klawiaturą. I tymi atutami chciałoby się naiwnie wytłumaczyć beatlemaniakalne wybuchy euforii, które Blake detonował pod sceną byle pochyleniem głowy, zmianą kierunku patrzenia czy byciem okrytym snopem światła.

Kiedy entuzjazm dosięgnął dalszych rzędów zajętych dotąd rozmową, dotarło do mnie, że nad całym koncertem wisiało pytanie o „There’s a Limit to Your Love”. Wybrzmiało mocarnie i tak też wyglądało. Setki wąskich wiązek obmywających trio przy pierwszym dropie zadrżały lękliwie, a przy kolejnych stopniowo traciły ostrość. Jedna piękniejszych scenek tego rodzaju, jakie miałem okazję oglądać. Po odegraniu części obowiązkowej kawałka Blake zawrócił go ku dubstepowym korzeniom i w ten sposób nie po raz pierwszy wykazał się większą kreatywnością i odwagą niż poprzednicy.

Poprawny, na przemian przyjemny i nudnawy koncert Archive uświadomił mi trzy rzeczy. Po pierwsze, potencjał swoich majestatycznych dwu-, w porywach czteroakordowych pochodów rozciąganych niemiłosiernie aż po podniosłe kadencje refrenów zespół wyczerpał dekadę temu. Dalej to już zabawa w klonowanie. Po drugie, pojawiająca się i znikająca ze sceny Maria Q ma piękny czarny głos i takież ciągoty. Grzechem jest tę białą Beyonce sprowadzać do roli siostry braci Cavanagh. Po trzecie odkryłem, że można przestraszyć się własnej publiczności.

Nad występem Archive wisiało oczywiście pytanie o „Again”. Brytyjczycy zagrali przebój i ten najbardziej oczekiwany moment show okazał się momentem najsłabszym. Potraktowali swego klasyka z taką nabożnością, jakby obawiali się sprofanować sacrum i tym samym narazić wiernym trójkowiczom. Cały koncert sprawiał zresztą wrażenie, jakby starali się odgadnąć oczekiwania zebranych i zaspokoić je aż do przejedzenia. Kompleksowo dopasowali się do samego festiwalu, przenosząc akcenty z rockowych na elektroniczne. W każdym razie Blake w cudzym przeboju czuł się swobodniej, niż Archive we własnym. I tylko przykre trochę, że najwięcej wiwatów zbiera wciąż za cudzy utwór. Pewnie tak samo czuć się musi José González, gdy zbiera owacje za „Heartbeats”.

Występ The Knife poprzedził aerobik poprowadzony przez nieprawdopodobnie charyzmatycznego faceta w rajtuzach. Dyktował publiczności kolejne ćwiczenia, a gdy wykazywaliśmy opór, nalegał bardziej stanowczo i ostatecznie zawsze dopiął swego. W pewnym momencie podzielił tłum na dwa obozy i jednej stronie nakazał krzyczeć drugiej w twarz „yes”, a tej drugiej odwdzięczyć się „no”. Miało to obrazować fakt, że pewnym rzeczom na świecie należy się postawić, a pewne trzeba zaakceptować. Był to najzabawniejszy moment festiwalu i zarazem znakomite przygotowanie do tego, co miało nastąpić.

Szwedzi przytaszczyli na scenę pakiet dziwnych instrumentów. Podziałali chwilę, a następnie zupełnie je porzucili i oddając przykry obowiązek generowania dźwięków maszynie sami puścili się w tan. Super zabawa. Pewną korzyść jednak wyniosłem: przekonanie, że istotnie The Knife = Goat. Choć raczej The Knife < Goat.

*

Dygresja z autobusu nocnego:

Dziewczyna i chłopak wieku wczesnostudenckiego siedzą naprzeciw siebie i dyskutują o którymś z koncertów. Jej się podobało. On wylicza braki. Na przykład „brak gry ciszą”. „Wszystko wywalili ”. Ona nie chce o tym słuchać, bo jej się podobało. On przekonuje, że ma rację i ona powinna tę rację zaakceptować, ponieważ „uświadomienie sobie prawdy pozwoli ci poszukać czegoś lepszego, stąd bierze się progres”. W toku trwającej kwadrans dyskusji, która według znanego prawa stopniowo odbiega od istoty problemu i zaczyna dotyczyć wcześniejszych etapów owej dyskusji („wcale tego nie powiedziałam”), w sukurs przychodzą obrazowe porównania. Takie palenie papierosów. Można lubić mimo świadomości wad. Albo jabłka. Można by lubić, nawet gdyby okazały się niezdrowe. On ripostuje, że akceptacja winy jabłek pozwoliłoby postarać się o lepsze owoce. (Z papierosami wiele nie poradzisz). Ona zauważa, że on mówi o faktach, a ona wyraża opinię. Że rozumie argumenty, ale nie ma ochoty ich słuchać,  bo dobrze się bawiła i nie zamierza sobie psuć wspomnień krytykanckimi dywagacjami. Zresztą już zaczęła bezwiednie szukać słabych punktów. On nalega, że nie ma obaw. Prawda ją wyzwoli, a zespół dalej będzie sobie mogła lubić. Tylko powinna przyznać mu rację. Ona płacze. On podaje jej chusteczki. Wysiadłem.

*

Elegancja i wdzięk, piękny głos Jessie Ware i takież brzmienie jej zespołu zaowocowały najprzyjemniejszym koncertem festiwalu. Mimo że pozbawionym w zasadzie fajerwerków czy niespodzianek, jeśli nie liczyć zgrabnego zmiksowania „No To Love” z „I Want You” Marvina Gaye’a. Żadna tam prowizorka, mushup pełną gębą w ciągłej rotacji wątków. Jeśli wbrew nauce z nocnego autobusu miałbym szukać dziury w całym, to wskazałbym na nadmiar playbacku w wielogłosach. Można było tę jedną chórzystkę w trasę zabrać albo częściej sięgać po wsparcie utalentowanego wokalnie perkusisty – wiemy, bo przejął na moment rolę lidera – albo też zwyczajnie odpuścić.

Bohaterem koncertu okazała się jednak publiczność. Ware dziękowała i komplementowała Polskę co przerwę, a kiedy już miała dać sobie spokój, ktoś z pierwszych rzędów wręczył jej bukiet róż wraz z prezentem, którego nie zdecydowała się otworzyć na scenie. Jeśli z obawy o zawartość, to niepotrzebnie. Nad koncertem chyba nie wisiało pytanie o „Wildest Moments”, bo przy tak skromnym repertuarze zwyczajnie musiała szlagier zagrać. Zrobiło się odświętnie, bo to w końcu jedna z ładniejszych piosenek, jakie radio miało okazję grać w ostatnich latach. Zakończyła „Running” i zbiegła ze sceny rzucając jeszcze dziękczynne pożegnania i obiecując powrót z nową płytą. Zanim to zrobiła, zdążyła zareklamować następczynię, której za młodu miała wbiegać na scenę.

Jak widać na załączonym obrazku, dawnych zwyczajów M.I.A. nie zmienia. Podobnie jak The Knife z poprzedniej nocy bliżej jej występowi było do spektaklu niż koncertu. Nieporównywalnie jednak intensywniejszego, ze wszech miar radykalnego i jeśli wolno użyć tego słowa w bieżącym roku – autentycznego. Połączenie siedmiu walących po oczach diodami rozet z nieprzerwaną nawałnicą groove’ów i energią samej M.I.A. sprawiło, że po jej godzinie czułem się bardziej wyczerpany niż po wszystkich przesterowych Offu.

Nad koncertem wisiały dwa pytania. Po pierwsze, jaka ta Maja po dłuższej przerwie i czy będzie grała już pod nową płytę. Przed koncertem udzieliła mi krótkiej audiencji, której temat („Matangi”, wolność i pewność artystyczna) oraz atmosfera (mgła kadzidełek wśród hinduskich bibelotów) odpowiedziały na te pytania, ale wystarczyłby rzut oka na scenografię. Usłyszeliśmy między innymi dwa nowe single, lepsze „Bring the Noize” i gorsze „Come Walk With Me”. W tym drugim radiową melodią i postawą normalnej wokalistki M.I.A. uczyniła sporą wyrwę w nastroju, ale po półtorej zwrotki zdewastowała i ten kawałek. Obijając się już do końca o ekstrema dociągnęła do bisów, bo bisy były.

Jeśli pod koniec właściwej części występu ktoś jeszcze zadawał sobie drugie pytanie, czyli o „Paper Planes”, to bardzo podziwiam, bo ja nadzieję na usłyszenie „Galang” straciłem gdzieś w połowie. Po wyjściu zagrała oba. I po raz czwarty tego weekendu zdziwiło mnie, jak łatwo te kilka zaprzyjaźnionych dźwięków potrafiło rozlać entuzjazm pierwszych rzędów na całą publiczność. To jasne, że na pierwszego stołecznego Selectora ludzie przyszli raczej dla pojedynczych wykonawców niż dla imprezy jako takiej, co skądinąd procentowało pozytywnie atmosferą pod scenami. A może przyszyli wręcz dla konkretnych utworów?

.

Fine.




11 komentarzy

  1. Marceli Szpak pisze:

    Dwa wrażenia:
    – na ten festiwal już nigdy więcej.
    – Koncertowi The Knife (i teorii Goat/Knife) należy się poważna analiza, problem w tym, że trzeba by było ten musical zobaczyć przynajmniej z 3-4 razy, żeby po pierwsze otrząsnąć się z fanowskiej ekstazy (ooo, the knife! i kompletny reset mózgu ze szczęścia przez 90 minut), po drugie – spojrzeć na to z boku i docenić wszystkie drobiazgi. Jak dla mnie to co zobaczyłem w pełni tłumaczy, czemu jeżdżą tak rzadko – nie wyobrażam sobie nakładu pracy potrzebnego do zrobienia tego show, począwszy od choreo, przez wszystkie światła, do przećwiczenia tych wszystkich technik manipulacji publicznością (ten początek to było przecież mistrzostwo: sięgnąc po najprostsze środki mobilizacji tłumu, żeby mieć publiczność gotową na wszystko, zanim ktokolwiek zagrał pierwszy ambientowy zgrzyt).
    Nie wiem, może dlatego, że mam to jeszcze na świeżo i nadal jestem podjarany, mam wrażenie, że takie występy to właśnie sztuka XXI wieku – totalny atak na wszystkie zmysły, radykalny przekaz przemycany pod transowymi rytuałami, oni w tym show przetrawili całą popkulturę 90 i 00-wych z ich rejvami, operową wystawność koncertów największych gwiazd popu ostatnich dwóch dekad, popularność hermetycznych kultów (te wszystkie quasireligijne tańce, stroje), swoje teledyski – moment kiedy namiot wygladał jak plan You Take My Breath Avay, zawsze działające tricki wizualne (kawałek z lustrem) – i zmontowali z tego widowisko totalne, w którym nie ważne jest czy to co płynie ze sceny to autentyk, playback, czy jakieś inne sztuczki, ważna jest ta energia która się wytwarza pomiędzy publiką a zespołem. Dawno nie widziałem, żeby ktoś tak trzymał publikę za jaja przez cały koncert (przynajmniej w epicentrum faństwa, gdzie byłem przez cały czas), ładując w nią jakąs nieogarnialną ilość bodźców i cały czas wbijając w głowy sprecyzowany ideologiczny przekaz. Chciałbym, żeby ktoś pokroju Leni Riefenstahl zrobił im z tej trasy dvd.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Zazdroszczę i podziwiam zdolność doszukania się w tym wszystkim sensu. Spoza kotła wyglądało to raczej nieudolnie niż totalnie. Jeszcze gdy uwagę od zawartości muzycznej ostatniej płyty (wg mnie przeciętnej) odwracali antysystemowymi gadkami w wywiadach, to mogłem się łudzić, że robią to raczej instynktownie niż planowo. Ale kiepskość zamysłu i amatorszczyzna wykonawcza tego ich scenicznego wodewilu była ewidentnie zamierzona i zamiaru tego nijak nie potrafię uzasadnić sztuką czy przesłaniem. Dodajmy do tego białe maski Fawkesa, które pod sceną oświetlało logo sponsora, albo kilkadziesiąt osób, które uczestniczyło w tym buncie z leżaków rozłożonych pomiędzy namiotami z tytoniem, komórkami i piwem. Eech. Potrafię interpretować to show tylko przez pryzmat tego ich mistrzowskiego supportu, tyle że on nie maskował intencji.

  3. Marceli Szpak pisze:

    To może być fanowskie skażenie, nie upieram się że nie, ale przez lata przyzwyczaili mnie do tego, że u nich nie ma prosto i bez namysłu, że gra jaką prowadzą z popkulturą od właściwie samego początku ma przemyślaną strategię, i już automatycznie próbuję we wszystkim odnajdować jej elementy i ten koncert dość dokładnie pasował do moich wyobrażeń, jak wyglądałby koncert the knife, gdyby wszystko, co sobie na ich temat wymyśliłem było prawdą.

  4. […] można sobie zsumować. A potem jeszcze – mały update – poczytać u Mariusza Hermy o całej imprezie, a nawet podyskutować o głośnym koncercie The […]

  5. Mariusz Herma pisze:

    Zakreśliliśmy dwie skrajne, ale pewnie równie uprawnione podejścia – pełne zrozumienie (nadinterpretacja) i dystans (ignorancja) – a teraz chętnie poznałbym jakiś głos pośredni :-)

  6. Łukasz pisze:

    off topic: Mariusz, coś mi świta że od czasu do czasu propsujesz j-popy i k-popy. no to mamy konkurencje z tamtych stron dla jai paula: https://soundcloud.com/j-yeo/get-down

  7. Mariusz Herma pisze:

    Jeśli faktycznie z Korei, bo może lokalizacja taka, jaka fotka.

    Jest i koreańskie Die Antwoord:
    http://youtu.be/0xF7ENo_utA

  8. Łukasz pisze:

    jak wejdziesz w jego stronę na soundcloud to w rubryce po lewo jest napisane „Korea (South)”.

    z wiadomych względów bardziej ciekawi mnie koreanski jai paul niz koreanskie die antwoord ;p

  9. Mariusz Herma pisze:

    O to mi chodziło: wstawił tam losową fotkę, mógł takąż lokalizację :-)

    A na czym sprawa stanęła z tą nową płytą Jai Paula?

  10. Łukasz pisze:

    chyba na niczym. zamieścił dementi na fb. nakręca hype do granic wytrzymałości, a ciśnienie powoli spada..

  11. […] A lubisz jeszcze życie podróżującego muzyka? Za chwilę wychodzisz na scenę. […]

Dodaj komentarz