Po miesiącach czytania o polityce Iranu (porozumienie z Zachodem), Ukrainy (konflikt na Wschodzie), Turcji (wojna za południową granicą) czy Korei Południowej (kolejny kryzys w relacjach z Północą), a ostatnio także Tadżykistanu (zamach w stolicy), dla odmiany posłuchamy artystów z tych krajów podczas stołecznego Skrzyżowania Kultur.
Pisałem w zapowiedzi Skrzyżowania Kultur w zeszłotygodniowej Polityce i rzeczywiście mam poczucie, że to jakoś wyjątkowa edycja festiwalu. Wyjątkowo dopasowana do tego, co dzieje się na świecie (co może być przypadkiem). I wyjątkowo bogata – aż siedem dni (co z kolei zawdzięczamy 60-leciu organizującej festiwal Estrady).
Po wczorajszej perskiej inauguracji rozmawiałem z zaprzyjaźnionym irańskim dziennikarzem żyjącym w Polsce. Marudził trochę, że gwiazda wieczoru, Alireza Ghorbani z zespołem, bardzo konserwatywnie podchodzi do tradycji muzycznej kraju. Ale trudno było negować profesjonalizm i śpiewaka, i instrumentalistów. Co nie dziwi o tyle, że po naszemu to kształceni filharmonicy. Ghorbani był swego czasu oficjalnym mikrofonowym teherańskiej orkiestry.
Mnie przypomniał o koncercie Alima Qasimova na Skrzyżowaniu trzy lata temu, wciąż najpiękniejszym za mojej pamięci wydarzeniu w dziejach festiwalu. Bo podobnie jak w przypadku tego Azera: słuchanie głosu Irańczyka sprawiało wrażenie obcowania z sacrum. Z czymś starannie dawkowanym, czemu inne instrumenty ustępują, w czym każdy detal ma znaczenie i stanowi demonstrację kunsztu. Gdybym miał to po zachodniemu wytłumaczyć, odesłałbym do III Symfonii Góreckiego. I tu, i tam teksty skądinąd i stare, i sakralne.
Wrażenie mocy i kontroli nad głosem Ghorbaniego potęgowały ustawienia nagłośnienia. A konkretne brak pogłosu na jego głosie. Bo na wcześniejszym koncercie duetu Kayhan Kalhor + Ali Bahrami Fard kamancze (patrz zdjęcie) tego pierwszego absurdalnie pogłosem zalano, tak że niebezpiecznie zbliżyliśmy się do tandetnego new age – mimo że sam koncert miał postać jednego ponadgodzinnego półimprowizowanego utworu. Na tak suchy przekaz, jak Ghorbani, pozwolić może sobie niewielu na tym świecie.
Mimo że w stolicy równolegle odbywa się Warszawska Jesień, za trzy dni startują Szalone Dni Muzyki, a większość studentów zjedzie zewsząd dopiero w weekend, namiot festiwalowy znów się wypełnił i pewnie tak już zostanie do niedzieli. W tym roku, jak się wydaje, wyjątkowo zasłużenie. Powtórzę za podlinkowaną zapowiedzią: Skrzyżowanie Kultur od lat nie miało programu tak atrakcyjnego i tak aktualnego.
Widzę, że mamy podobne spostrzeżenia co do koncertu Kalhora. Pogłos był faktycznie za mocny i momentami wręcz bolesny (szczególnie w cichszych momentach albo gsy Kalhor grał na kamaczy palcami).
Ghorbani zrobił na mnie większe wrażenie dwa lata temu. Może też dlatego, że wtedy zagrali dłużej i z większą brawurą.
I pierwszy raz zwykle robi większe wrażenie :-)
Pogłos sprawiał, że kamacze brzmiało momentami jak peruwiańskie flety i wtedy robiło się już totalnie new age.
Za to fajnie wykorzystywał dodatkową strunę „basową”, własnie przy szarpaniu.