Półmetek

Odpowiedni link po prawej skieruje was do pełnej listy albumów, które w pierwszym półroczu cieszyły. Gdyby jednak przyszło wybrać po jednym z rodzaju:

Abstrakcje: The Knife – Tomorrow, in a Year (Mute)
Ambient: Alva Noto – For 2 (Line)
Elektronika (soft): Four Tet – There Is Love In You (Domino)
Elektronika (hard): Flying Lotus – Cosmogramma (Warp)
Hip-hop / Rap: Big Boi – Sir Lucious Left Foot The Son of Chico Dusty* (Def Jam)
Indie (gitary): Beach House – Teen Dream (Sub Pop)
Indie (samplery): Yeasayer – Odd Blood (Secretly Canadian)
Jazz (soft): Tord Gustavsen Ensemble – Restored, Returned** (ECM)
Jazz (hard): Food – Quiet Inlet (ECM)
Klasyka (współczesność): Eric Whitacre – Choral Music (Naxos)
Klasyka (muzealnictwo): Yundi Li – Chopin: Nocturnes (EMI)
Pieśniarki: Joanna Newsom – Have One On Me (CD1***) (Drag City)
Pieśniarze: Owen Pallett – Heartland (Domino)
R&B / Pop: Janelle Monae – The ArchAndroid (Bad Boy)
Rock: Vampire Weekend – Contra (XL)
World (soft): Sierra Leones Refugee All Stars – Rise and Shine (Cumbancha)
World (hard): To Scratch Your Heart – Early Recordings from Istambul (Honets Jon’s)
Na przekór: Massive Attack – Heligoland (EMI)****

*Bardzo starałem się, żeby tu wylądował jakiś Brytol, najchętniej Ty. Ale nie ma się co okłamywać. Sesja „Sir Lucious” musiała liczyć – szacuję – 1000-1300 ścieżek.
**Płyta tylko teoretycznie ukazała się w 2009 roku, do sklepów dotarła w styczniu.
***Jeśli to nie fair, to Laura Marling – I Speak Because I Can (Virgin)
****Rozmawiałem ostatnio o „Heligoland” z producentem Leszkiem Biolikiem, urzeczonym jej brzmieniem i odwagą autorów. W trakcie rozmowy zrozumiałem, że stosunek do tej płyty – i wielu podobnych – nie zależy od gustu. Zależy od tego, jak się słucha. Jeśli włączając play, jednocześnie uruchamia się kontekst, historię, nazwiska, nastoletnie uniesienia, opinie rówieśników  – to rozczarowanie niemal pewne. Można też usiąść naprzeciwko głośników (dobrych, bezwzględnie) i przez godzinę chłonąć, co oni znów wymyślili, bo wymyślili. W tym wariancie do zachwytu wystarczy kilka sekund „Babel”, i tak przecież nie najlepszego w zestawie. Bo to płyta wybitnie wyprodukowana, błyskotliwie zaaranżowana, świetnie zagrana,
poprawnie napisana (z dwoma songwriterskimi unikatami). Massive Attack zrobili coś, czego im absolutnie nie było wolno: zredukowali czynności studyjne do własnych fascynacji. Życzę takiej wolności wszystkim muzykom na podobnym etapie kariery.

***

Uzupełniłem też, przemyślałem i częściowo przesłuchałem zestawienie albumów ubiegłorocznych. Gdybym miał zachować z 2009 roku jedną płytę, byłby to David Lang i jego „The Little Match Girl Passion„. Gdybym miał nucić jedną tylko piosenkę – padłoby na „While You Wait for the Others” Grizzly Bear.

Fine.




20 komentarzy

  1. ArtS. pisze:

    W Twoim zestawieniu brak kilku albumów, które na mnie zrobiły spore wrażenie, jestem ciekaw, czy miałeś okazję ich posłuchać, np.:
    INDIE: Los Campesinos! (chyba mój nr 1 na razie, nawet przed Beach House), The National, Tallest Man On Earth
    WORLD: Deolinda (zdecydowanie nr 1 będzie), Tamikrest, Amparo Sanchez
    ELEKTRONIKA: Minamo, Bajka
    ROCK: HIM (ten drugi, niefiński, z płytą „ん”)

    O JAZZIE w ogóle nie piszę, bo jak zobaczyłem Food w kategorii „hard” to spadłem z krzesła… choć z drugiej strony takiego improwizowanego minimalu, jak Mural „Nectars of Emergence” pewno mógłbyś posłuchać, bo chyba kiedyś (na m@plu jeszcze) się ciepło wypowiadałeś o AMM.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Los Campesinos! nie słyszałem, choć słyszałem dużo dobrego o. Natomiast The National mnie lekko rozczarował. Od „Alligatora” tkwią ciągle w tym samym miejscu, tyle że nie mają już tak dobrych piosenek. Tallest po kilku przesłuchaniach mnie zaczął nudzić, ale jeszcze do niego wrócę.

    World – dzięki za typy, zapowiada się dobry rok dla świata :-) Z reszty znam tylko „Durée”, w porządku, nie odleciałem.

    „Hard” przy jazzie oznacza niską zawartość melodii, wysoką improwizacji, brak wyraźnych struktur i pierwiastków łatwo przyswajalnych. Myślę, że mógłbyś się zgodzić z tą definicją i więcej nie spadać z krzesła ;-)

    AMM – od lat całych nie słuchałem, zaniedbanie!

  3. Marceli Szpak pisze:

    Zaskoczyłeś mnie tym Big Boiem, bo po paru odsłuchach poleciał do kosza, jako jedna z tysiąca średnioprzeciętnych płyty, które mnie w tym roku prześladują jakoś bardzo mocno.

    Dorzucam:
    Mos Dub – Mos Dub (pierwsza płyta od lat, która w ciągu 3ch miesięcy zaliczyła ponad sto odsłuchów)

    Jamie Lidell – Compass – nie takie hiciakowe jak Jim, ale doskonały album na utwierdzenie się w miłości do Lidella. No i najlepsza piosenka, jaką jak dotąd nagrał: http://www.youtube.com/watch?v=Q4-k9Fez1n0

    The Tallest Man on Earth – Wild Hunt – najlepsze niespięte gitarowe granie od czasu Finka i Distance and Time

    Christian Prommer – Drumlesson Zwei – Prommer nadal próbuje tłumaczyć klasykę techno na jazzy i nadal robi to najlepiej na świecie

    Bonobo – Black Sands – płytka, która rośnie z każdym odsłuchem, w końcu urośnie do najlepszego albumu roku.

  4. ArtS. pisze:

    Ad. The National

    Dla mnie „Boxer” był jednak albumem wyjątkowym i mam wrażenie, że tą nową płytą wrócili właśnie do poziomu „Alligator”, czego trochę żałuję, ale całość na tyle klimatyczna i dobra, że chętnie jej słucham.

    Ad. Food

    z definicją się zgadzam, ale na tej płycie w partiach dęciaków są same melodie, a całość złożona jest głównie z łatwo przyswajalnych pierwiastków (o ile ktoś nie uważa np. Garbarka za trudną muzykę). Nawet Fennesz wydaje się przez nich wykastrowany i właściwie nie operuje solidnym ziarnistym hałasem, jak mu się nie raz zdarzało. Nie zrozum mnie źle, uważam że to najlepsza płyta tego zespołu od czasu ich debiutu, ale na pewno nie jest „hard”.

    Ad. Bonobo

    Zapomniałem o tej płytce, rzeczywiście jest fajna, choć ta bardziej akustyczna końcówka jakoś mi nia pasuje… Zważywszy, że ukazała się bardzo sympatyczna płyta Bajki, a niedługo smakowicie się zapowiadająca płyta Andreii Triany, to Bonobo bardzo silnie zaznacza swoją obecność w tym roku.

    Ad. Lidell

    Nie mogę sie przekonać. Ma wyśmienite momenty, ale jako całość nie dorasta do „Multiply” pod względem przebojowości, a do Super_Collidera pod względem progresywności, do tego jest na tyle długa, że nieco męczy. Dla mnie Lidell wciąż nie może się uwolnić spod brzemienia swoich wcześniejszych, znakomitych dokonań (to samo wrażenie miałem przy poprzedniej płycie, wydaje mi się nawet, że „Compass” jest ciut lepsza, ale to wciąż nie to).

  5. Mariusz Herma pisze:

    Podzieliłem jazz na „soft” (taki, którego nie uznajesz za jazz) i „hard” (nie chodzi o to, że trudny, ale że nie flirtuje z mainstreamem) między innymi po to, żebyś się nie czepiał, a tu zonk :-)

    Dlaczego Bajkę zaliczasz do elektroniki? Ta, którą znam (z nowym „In Wonderland”) to sympatyczna indyjsko-afrykańska pieśniarka, mocno akustyczna. Jakieś remiksy?

    Na Andreię Trianę tez czekam. Singiel zacny, szczególnie w wersji podrasowanej przez Flying Lotusa.

    Poprzedni Lidell mnie nie zachwycił, ale był OK. Za to Bonobo przegapiłem – dzięki.

  6. Marceli Szpak pisze:

    @ Art S.

    To się nie dogadamy, bo ja np Super Colidera nie potrafię w ogóle, Multiply strasznie długo mi wcale nie wchodziło i tak dopiero od Jima mi się zrobiło O! Lidell! Fajne!

    A co do Bajki, to się trochę zawiodłem na tej płycie, zwłaszcza po tych wszystkich ficzuringach u mocno kreatywnych ludzi taki bezpieczno zachowawczy album nieco rozczarowuje. Zwłaszcza, że w tym samym roku się pojawiła w dwóch kawałkach u Dalindeo i naprawdę dała głos: http://www.youtube.com/watch?v=vL5qw4OES_o

  7. Pablo Renato pisze:

    @ Art S.
    „Nawet Fennesz wydaje się przez nich wykastrowany”

    No jak to „nawet”? Dziwi Cię to?
    Eicher kastruje każdego i nikt spod jego skalpela nie ucieknie. Właśnie dlatego uważam płyty z ECM-u za coraz słabsze, bo coraz bardziej przewidywalne: jeszcze trochę, a nie będzie sensu zamieszczać nazwisk na okładkach. I tak wszyscy brzmią tak samo.

  8. Mariusz Herma pisze:

    Hmm, jeśli postawić obok siebie kilka ostatnich premier ECM – bo jeszcze odjechana Judith Berkson, Terje Rypdal czy duo Marilyn Crispell & David Rothenberg – to nie widząc okładki (i nie „słysząc” pierwszych sekund), na pewno odgadłbyś, że pochodzą z tego samego źródła?

  9. Pablo Renato pisze:

    @ Mariusz Herma
    „Hmm, jeśli postawić obok siebie kilka ostatnich premier ECM – bo jeszcze odjechana Judith Berkson, Terje Rypdal czy duo Marilyn Crispell & David Rothenberg”
    Wspomnianego duetu nie znam – więc tu się nie wypowiem. W pozostałych wypadkach: nie wiem, czy na pewno, ale spore pieniądze bym na to postawił.

    „nie „słysząc” pierwszych sekund”
    Blindfold test to blindfold test, wycinanie charakterystycznych elementów brzmienia wytwórni byłoby nie fair:)

    Zaznaczę dla ścisłości, że owo „polerowanie” (czy kastrowanie, jak kto woli) tyczy się głównie świata jazzu. Jakoś nigdy nie miałem pretensji do Eichera o produkcję płyt „classical/modern classical”
    Ale wkurza mnie „jazzowa sterylność” tej firmy.

  10. ArtS. pisze:

    W ECM płyty jazzowe, które „nie flirtują z mainstreamem” można by policzyć na palcach jednej ręki i wszystkie nagrał Evan Parker. ;)

    A serio to generalnie też nie przepadam za sterylnością brzmienia w jazzie, ale nie demonizowałbym Eichera aż tak bardzo. Są artyści, którym to brzmienie pasuje. A grą Fennesza się jednak zdziwiłem, bo samo spektrum dźwięków czy podejście do nich jakieś mało „Fenneszowate”. Mimo że ECM, to po przeczytaniu składu spodziewałem się czegoś trochę innego. Ale wynik końcowy jest ok i w sumie to się liczy.

  11. pszemcio pisze:

    W kwestii tego konekstu słuchania, płytka Palletta to świetny przykład – utarło się w polskojęzycznej sieci, że to głównie produkcja, a same piosenki w tyle. No i tak jak jeden zaczął, to wszyscy tę bzdurkę powtarzają.

    W kwestii The National – też byłem nieco rozczarowany, ale też nie jest to typ kapeli od której wymagać należy zmian, tzn. nie wyobrażam sobie udanych drastycznych poszukiwań, nie ta klasa jednak. Oni sa jak Tindersticks (których wielbię), za 10 płyt nadal rozpoznasz ich w ciemno. Alligator, Boxer i Sad Songs nawet – lepsze dla mnie. a jednak często wracam, bo mam słabość.

    Podzielam entuzjazm w stosunku do Flying Lotus. Z gitar chyba bym chciał żeby zauważono Wild Nothing i (przede wszystkim) Tame Impalę. Z klimatów nowo-funkowych nawet mnie wkręcił Onra. Poza tym widzę, że na razie dzielnie opierasz się ArielPinkToroYMoi podjarce, może i dobrze

  12. Mariusz Herma pisze:

    Stawiałem, że z gitar będziesz lobbował Field Music.

    Toro y Moi jest bardzo przyjemne (i na tych dwóch słowach bym poprzestał), natomiast Ariel Pink to dla mnie póki co nieporozumienie roku. Ale w każdym sezonie jedno takie musi mi się trafić (w poprzednim równie ubóstwiane the Flaming Lips).

  13. pszemcio pisze:

    a bo FL zajebisty album wysmażyli:)
    Field Music – wrócę niedługo po dłuższej przerwie do kolosika i zweryfikuję czy nadal trzepie jak na początku

  14. pszemcio pisze:

    a teraz tak patrzę i sie nie mogę nadziwić że nie znalazłeś lepszych rzeczy niż „Contra”

  15. Mariusz Herma pisze:

    Ja się nie dziwię, bo to świetna płyta, w przeciwieństwie do debiutu :-)

  16. ArtS. pisze:

    Mam podobne zdanie o VW, tylko „świetna” zamieniłbym na „niezła”, bo jednak dość szybko mi się przejadła. To taki sezonowy hicior był, dziś nie bardzo czuję potrzebę do niej wracać, bo bardziej wciągnęły mnie inne rzeczy.

  17. Mariusz Herma pisze:

    Jaki gatunek, taki okres przydatności. Wracacie do debiutów The Coral czy The Libertines? (Ja może raz na rok, co świadczy raczej o świetności/niezłości tych płyt).

  18. pszemcio pisze:

    the coral – raz na rok może, libertines – nie

  19. ArtS. pisze:

    ja nie wracam do żadnego, bo obu nigdy ich nie lubiłem.

  20. Mariusz Herma pisze:

    Za to Tamikrest bardzo zacny, dzięki. Tu ciekawy wywiad z liderem:
    http://thequietus.com/articles/04579-tamikrest-interview-adagh

Dodaj komentarz