(fot. Jaroslav Holaň / Colours of Ostrava)
Koledzy z Francji, Hiszpanii czy Holandii nie mogli wyjść ze zdumienia, że na dużym festiwalu mogą kupić równie duże niechrzczone piwo za równowartość nieco ponad 1 euro. U nas – stwierdził Hiszpan – zapłaciłbyś 6 euro. A przecież kwestia piwna – dodał Francuz – przekłada się bezpośrednio na atmosferę festiwalu. Dobre i tanie piwo gwarantuje dobrą i długą zabawę. W przeciwnym razie ludzie w złych humorach i z pustymi kieszeniami zwijają się z pola tuż po północy.
Kwestia piwna to tylko jeden z powodów, dla których na największy w Czechach festiwal Colours of Ostrava miało ściągnąć w tym roku rekordowe 40 tys. osób. W tym jakieś 2-3 tys. z Polski. Bo jeśli mieszka się na Śląsku, to po co jechać cały dzień na dwukrotnie droższego Open’era, gdy w godzinę ląduje się w Ostrawie? Atuty imprezy są przy tym w dużej mierze pozamuzyczne – nie wydaje mi się, żeby Robert Plant, The National czy ZAZ byli aż tak atrakcyjnymi headlinerami, o MGMT nie wspominając.
Sceneria. Na stronie Polityki mamy małą fotogalerię. Kluczenie pomiędzy murami, rurami, przęsłami dawnego ostrawskiego konglomeratu węglowego, którego widok cieszył towarzyszy przyjeżdżających z bratnich krajów komunistycznych, to przygoda sama w sobie. Szczególnie goście z zachodu byli wniebowzięci. Może szkoda, że w Nowej Hucie tylko sporadycznie rozbrzmiewają koncerty Sacrum Profanum? Właściciel ten sam.
Sceny. Industrialne instalacje gwarantują i klimat, i dźwięk. Bo hamują fale dźwiękowe. Dzięki temu 15 scen festiwalu – z czego może 10 koncertowych – organizatorzy umieścili stosunkowo blisko siebie bez ryzyka zagłuszania. Są też szalenie zróżnicowane. Od głównej, pod którą na koncercie ZAZ szalało chyba 20 tys. osób znających na pamięć francuskie teksty (!), po zamknięty filharmoniczny amfiteatr z ograniczoną pojemnością. Ulokowane tam występy Ólafura Arnaldsa czy Jamiego Woona transmitowano jednak na telebimie ustawionym obok budynku wraz z wygodnymi krzesełkami. Pora relaksu.
Miasto. Górnicza Ostrawa ma piękną starówkę kilkakrotnie większą, niż obarczone nieco podobnym losem Katowice. Do tego ma wulkan. Czyli wielką hałdę, która cały czas (się) grzeje i gwarantuje widok na pół regionu. Starówkę od pola festiwalowego dzieli kilka przystanków albo 20/30-minutowy spacer. A jako że bliskość działa w obie strony…
Przystępność. Lokalsi przychodzą całymi rodzinami. Także tacy, którym nigdy by do głowy nie przyszło – albo nie mogliby sobie pozwolić – na jakiś festiwal wyjechać. Nigdzie też nie widziałem tylu osób na wózkach inwalidzkich i o kulach. A zatem teren odpowiednio dla nich przygotowano, na czele z dedykowanymi platformami przy głównych scenach i odpowiednimi oznaczeniami na temat tras, które na wózku pokonać trudno.
Piwo. Jako się rzekło, cena/jakość nie do pobicia. Dochodzi do tego jednak swoboda poruszania się z trunkami, bo Czesi oszczędzili sobie stref piwnych z uciążliwymi, korkującymi się bramkami, gdy ochrona po zmroku usiłuje analizować zawartość kubków. Co w takim razie z jakością trawników pod scenami? Proste: do piwa (37 koron) trzeba dopłacić kaucję (50 koron) za kubek. W rezultacie przez cały wieczór nosi się jedno i to samo naczynie. Pełne w ręce, puste przypięty do paska. I grzecznie zwraca przy wyjściu.
.
Muzycznie żałuję kilku przegapionych kapel z Czech i Słowacji. Jednakże – skąd my to znamy – miejscowi często grali absurdalnie wcześnie. Choć trzeba sąsiadom oddać, że wydzielili sobie Czech Stage i ta grała przeważnie od popołudnia do północy. A w przeddzień inauguracji festiwalu zorganizowali showcase lokalnych wykonawców, które wygrało oczywiście DVA.
Z importu najbardziej podobali mi się John Grant, Mø i przede wszystkim Emiliana Torrini, na którą też najbardziej liczyłem. Co cenne, pozwoliła sobie na zupełnie intymne show, mimo że występowała na jednej z dwóch głównych scen, a te wolą dosadnych. Przyznała zresztą pod koniec, że dla tak dużej publiczności jeszcze nie koncertowała i dlatego przez cały występ „srała w gacie”.
.
…Czesi uczą też podejścia do bushdoctora :)
właśnie sobie uświadomiłem, że na CoO byłem w ostatnio w 2005 r. Nigdy nie zapomnę znakomitego, kolorowego, psychodelicznego koncertu George’a Clintona, który zaczął się od chyba 15minutowego, odjechanego wstępu na organach , a potem funk z innej orbity, ech!
[…] konkurować z gwiazdami programu. Więc może po prostu oddzielna scena lokalna? Czech Stage w opisywanej tu kiedyś Ostrawie to wspaniały wynalazek. Kiedyś taką segregację narodową potraktowalibyśmy jako […]