Pitchfork przedrukowuje esej „Worth Their Wait” Simona Reynoldsa o złotych czasach drukowanej prasy muzycznej. Tekst pierwotnie ukazał się w papierowym kwartalniku The Pitchfork Review. Jak to zwykle u Reynoldsa, wątki prywatne przeplatają się w nim z obserwacjami makro. I jak to zwykle u Reynoldsa, warto przeczytać całość.
Część opowieści wyda się nam egzotyczna. Chociażby szacunkowe wyliczenie, że na przełomie lat 70. i 80. mniej więcej co dwudziesty Brytyjczyk czytał któreś z głównych brytyjskich pism muzycznych: przede wszystkim New Musical Express, ale także Melody Maker, Sounds oraz Record Mirror. Wpływ tego pierwszego na grupę docelową sprawiał, że reklamodawcy musieli i chcieli regularnie bulić. W rezultacie NME stać było na zadrukowywanie 80 stron tygodniowo.
Masowy posłuch sprawiał, że prasa przestała jedynie dokumentować przebieg wydarzeń na scenie muzycznej. A postanowiła je kreować. Zachowuj się tak – pisze Reynolds – jakbyś był władny nawracać muzykę we właściwym kierunku, a wkrótce ludzie ci uwierzą. I rzeczywiście będziesz nimi sterował. Do ciebie udadzą po informację, co w muzyce się dzieje – i dokąd zmierza.
Po tego rodzaju wyroczniach nie pozostał dziś oczywiście ślad, czego autor nie omieszkał zauważyć:
Gdybym miał streścić wszystkie przenikające się aspekty prasy papierowej w kilku słowach, byłyby to: synchronizacja, koncentracja, względna trwałość, aura instytucjonalności i władzy (autorytet). Wszystkie one uległy wyczerpaniu, uszkodzeniu lub wprost zanikły w obecnym krajobrazie muzycznym.
Z tą synchronizacją bym się trochę spierał. Sam Reynolds zauważa, że wieści z Wysp docierały z niemal rocznym opóźnieniem do Nowej Zelandii czy Australii, o rynkach nieanglosaskich nie wspominając. A że w tamtych dekadach trendy muzyczne potrafiły się zmieniać z roku na rok, ludzie (w miarę) tej samej kultury przeżywali np. w 1976 roku zupełnie inne momenty muzyczne.
Nawet jeśli Reynolds myśli tylko o Wielkiej Brytanii, to i tak trudno o większą synchronizację, niż w epoce internetu. W ciągu minuty wieść o wycieku nowej płyty obiega kraj (i świat). W ciągu godziny mamy pierwsze recenzje. Po tygodniu temat zamknięty. Ledwie kilka tygodni temu usłyszeliśmy, że w 2014 roku (!) wytwórnie wreszcie postanowiły ujednolicić globalne daty premier, tak aby żaden kontynent nie czuł się poszkodowany – i zmuszony kupować/ściągać kontent z zagranicy.
Istotniejsze wydaje się jednak pytanie, czy rzeczywiście zatraciliśmy poczucie i nośniki konsensusu odnośnie tego, „co się dzieje w muzyce”. Czuć muzyczny zeitgeist bez wątpienia łatwiej było w czasach, gdy na rynku panowały trzy gazety zamiast trzech milionów blogów. Choć jako się rzekło: można mieć wątpliwości, czy rzetelnie to poczucie kreowały.
Wydaje mi się jednak, że pustka po wymierającej prasie w tym akurat względzie została wypełniona. Że jest inne skoncentrowane, względnie trwałe i dzierżące autorytet – władzę! – medium. Że daje ono możliwość regularnego orientowania się, „co się dzieje” – a nawet bezpośredniego włączania się w bieg wydarzeń. I właśnie ta nowa rola obok innych powodów tłumaczyłaby, być może, zbieg schyłku prasy muzycznej z hossą festiwalową.
Ja się coraz częściej zastanawiam czy faktycznie to rozproszenie jest tak bardzo różne od czasów gdy na rynku były 3 tytuły prasowe. Jakoś w ostatecznym rozrachunku w zestawieniach rocznych dominuje jednak worek z tymi samymi 20/30 płytami. Jak wiele blogów by nie było , jak wiele serwisów by nie powstało, wszyscy wiedzą, że w podsumowaniu roku na podium na pewno będzie FKA Twings
No tak, gdzieś między portalami a blogami a radiami a facebookami „negocjujemy” (w) sobie to przekonanie, sam też o tym pisałem:
https://www.ziemianiczyja.pl/2013/04/popular-in-poland/
Tyle że brakuje tu właśnie jednego konkretnego miejsca, do którego można się udać po jednoznaczny werdykt co do tego, kto się liczy. Najważniejsze – dla każdego inne – festiwale, nawet jeśli z pewnym poślizgiem, ten werdykt wydają każdą kolejną edycją. Choć Unsound woli prognozować.