Niespełna rok temu zachwycałem się tutaj występem koreańskiego zespołu UhUhBoo Project. Widoczny na zdjęciu w podlinkowanym wpisie basista właśnie znów odwiedził Warszawę. Tym razem narzucał jednak tempo zza kulis – sam na scenie się nie pojawił.
Jang Young-gyu jest pomysłodawcą i reżyserem projektu Be-being, który bardzo szlachetnie odświeża tradycje buddyjskie nie tylko w warstwie muzycznej. Pięciu grającym w TR Warszawa towarzyszyło dwóch tańczących mnichów, którzy mają także czuwać nad ortodoksją spektaklu osadzonego na buddyjskich ceremoniach. Fenomenalne zawodzenia (czytaj: śpiew pansori) głównej wokalistki grupy, lokalna cytra i fidel, tuziny dzwoneczków, flet podobno trzcinowy i azjatyckie bębny – godzinna medytacja dobra dla ucha i ducha.
Występ Be-being odbył się w ramach muzycznego festiwalu Radio Azja zakotwiczonego przy filmowym festiwalu Pięć Smaków. (Parę lat temu pojawili się na festiwalu Brave). Pod koniec listopada z Japonii z kolei przybędzie ultraoryginał Hiromichi Sakamoto – znany z opisywanego tu kiedyś filmu „I tak nie zależy nam na muzyce” – a w grudniu DaWangGang, jeden z ciekawszych znanych mi tradycyjnych muzyków chińskich.
Ale na moment wrócę jeszcze do Korei. W przeddzień swojego występu Be-being nawiedzili także premierowy pokaz „Bitter, Sweet, Seoul”, filmowego portretu koreańskiej stolicy, który bracia Park Chan-wook oraz Park Chan-kyong skleili z setek klipów nadesłanych przez internautów. I w którym sami się udzielają. Krótką rozmowę z zespołem po seansie tłumaczył niegdyś rodowity seulczyk, obecnie 19-letni student Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie.
Skorzystałem z okazji i zagadnąłem go o koreańską muzykę, podpytując przy okazji, czy kojarzy swoich rodaków, których prezentujemy na bihajpie. Nie kojarzył. Tłumaczył się, że od artystów współczesnych odstrasza go badziewie dominujące na listach przebojów – czyli K-pop. Dlatego słucha „starej muzyki”. Spodziewałem się usłyszeć wreszcie coś o koreańskich Beatlesach i Floydach, a tymczasem mój rozmówca doprecyzował, że chodzi… „o rzeczy z lat 2005-2007”.
W tym okolicznościach szczytowe osiągnięcia przysłowiowych „Radiohead i Sigur Rós” wypada więc uznać za muzykę wręcz dawną. Może i ją ktoś kiedyś nabożnie wskrzesi.
DaWangGang obowiązkowo! Na Be-Being się zastanawiałem, ale przyznaję, że trochę mnie zniechęcił opis na stronie.
Średnio wypadają też strzępy z YouTube, ale na żywo – naprawdę pięknie. Profesjonaliści po prostu.
Byłam na tym koncercie. Ja mam mieszane odczucia – co do repertuaru, przyszłam specjalnie nieprzygotowana, by nie być uprzedzoną. Od razu rzuciło mi się jedno w ucho – dwa ostatnie utwory, w tym jeden prezentowany na stronie pięciu smaków, były zagrane z największą starannością. Ogólnie całość podobała mi się, ale łatwiej mi się słuchało z zamkniętymi oczami. Powód jest prozaiczny – za mała sala. Mimo miejsc w piątym rzędzie skupienie mnichów i ich próby wypadnięcia naturalnie mnie trochę zniechęciły.
Dało się trochę odczuć jakby dwie części, dwa rodzaje muzyki prezentowanej na tym występie; pierwsza była bardziej hermetyczna, repetytywna – ona mogła się nie podobać ludziom. Drugi rodzaj nawiązywał do znanych ludziom terenów, czyli melodii, którą dało się powtórzyć oraz jakiegoś pulsu, którego można się trzymać.
Co mi się nie podobało: właściwie cała reszta oprócz występu.
– nagłośnienie – srsly? Salka wielkości naparstka a pomimo to pełne nagłośnienie (biedni operatorzy kamer stojący uchem centralnie przy kolumnach)
– sala – krzesełka z plastiku rozmiar xxxs; siedzenie bokiem przy wzroście w normie 1,80 to żal.
– publiczność za mną bawiąca się czytaniem nazw po koreańsku z angielskiego – miałam moment zwątpienia w połowie koncertu. Dobra, wiem, że Koreańczycy strzelili sobie w stopę przyjmując straszliwy sposób transkrypcji. Jak chcą się uczyć czytania hangyla to wypad stąd na lektorat.
– zbiorowa niepewność oklaskowa – gdy pomiędzy utworami rozległy się brawa, część zaczęła komentować, że to jest be. Z drugiej strony artyści nie podejmowali kontaktu z publicznością – pewnie taką ustalili sobie koncepcję. Warto jednak ze strony organizatorów było zadać to jedno pytanie muzykom, jak sobie życzą. Z drugiej strony ci mogli mieć na to wyrąbane i patrzeć, jak publiczność przeżywa życiowe dramaty.
Podsumowując, sam występ był dobry, warto było posłuchać czegoś bez 4/4 (a muz. współczesna nie istnieje w moim świecie, przyjmuję zasadę Dursley’ów, że magii nie ma). Reszta jednak dała mi się na tyle we znaki, że ciężko było się nim cieszyć. Dlatego też jestem rzadkim bywalcem wszelakich koncertów – może to podejście 22-letniego dziecięcia zainfekowanego wygodą laptopa i stałego łącza. Przynajmniej nikt mi w domu po oczach nie świeci komórką.
Z perspektywy drugiego rzędu było naprawdę dobrze – i z nagłośnieniem, i z kontaktem z zespołem, i z zachowaniem publiczności. Może z wyjątkiem pana w rzędzie pierwszym, który pod koniec postanowił wyklaskiwać rytm razem z grupą. Tylko miejsca na nogi tak samo brak.
Uwaga odnośnie klaskania w przerwach słuszna: nie do końca było wiadomo, czy to buddyjska ceremonia – pełni szacunku milczymy – czy koncert.