Pierwsza edycja nowego polskiego festiwalu showcase’owego, pierwszego z profilem jednoznacznie eksportowym, była intensywna.
Chęć zobaczenia jak największej liczby panelów konferencyjnych i przede wszystkim koncertów oznaczała trzy dni i trzy wieczory biegania między imponującymi salami konferencyjnymi Muzeum Historii Polski oraz pięcioma miejscówkami koncertowymi. Ale było warto, bo poziom obu odsłon był zdecydowanie powyżej średniej showcase’owej.
Miałem też zaszczyt być mentorem trzech bardzo różnych zespołów: AcidSitter, DEAE, Franek Warzywa i Młody Budda – ci ostatni przemianowali się właśnie na przystępniejsze światowo vgtbl.pl. Rozmowy z nimi wzbudziły we mnie pewien żal za porzuconą karierą muzyczną (patrz np. projekt microgone), ale także ulgę, bo 90 proc. czasu współcześnie muzykującym zajmują niezbyt wdzięczne aktywności pozamuzyczne. Pisałem zresztą o tym w tekście „W tonacji rezygnacji„, ale teraz tego mozołu na chwilę dotknąłem.
Innym zaszczytnym obowiązkiem było prowadzenie konferencyjnej rozmowy poświęconej samym festiwalom showcase’owym z piątką znakomitych gości. Najciekawsza była chyba odpowiedź o to, dlaczego – mimo poczucia pewnego przesytu – wciąż nowe showcase’y powstają. Bo poza Music Week Poland jesienią startuje też łotewskie Riga Music Week. Po prostu każdy chce grać na własnych zasadach, a nie wyrąbywać sobie miejsce na cudzych imprezach, wiecznym petentem być.
A muzyka? Największą, potężną niespodzianką z zagranicy byli Słowacy z grupy Vojdi. Wariactwo podszyte Mikiem Pattonem i Frankiem Zappą, ale absolutnie swoiste. Do słuchania ich w streamingu mnie nie ciągnie, na żywo majstersztyk, marzenie organizatora. Ktoś pod sceną tak odleciał, że zaczął pląsać na wzór wściekłej dżdżownicy, by na koniec opuścić salę z dłońmi ściskającymi żebra.
Bardzo uszczęśliwił mnie także tunezyjski singer-songwriter Jawhar (na zdjęciu), któremu po koncercie z dumą pokazałem bihajpowy artykuł o nim sprzed całych siedmiu lat. Urokliwy był też kameralny koncert fińskiej bardki Désirée Saarela, zrobiło się dość bożonarodzeniowo w ten pierwszy weekend lata.
Z kraju nieprawdopodobne show odstawiła Javva – zdecydowanie bliżej zaawansowanego King Crimson niż na płycie – ale od takich weteranów tego właśnie oczekiwaliśmy. Co innego Duxius, która zapełniła i przytrzymała pełną salę ożywczym retropopem w krajowych barwach. Podobną imprezę rozkręciła Hajda Banda. A koiła po/przed tym wszystkim minimalistyczna Hania Derej.
Swoich mentorowanych (i mnie mentorujących, bo wiedza i energia płynęły w obie strony) chwalić nie wypada, ale i tak chwalę: bez wyjątku dali świetne koncerty, nawet jeśli była to pierwsza w nocy. A rónież poza sceną robili to, co na festiwalach showcase’owych robić należy – kręcić się, zagadywać, dawać się zagadać. O czym wciąż nie wszyscy wiedzą albo wiedzą, ale mimo decydowania się na udział w takich muzycznych targach robić nie chcą.
I tutaj anegdota. Od dobrej dekady pisuje do mnie szef jednej z czeskich wytwórni, współpracujący także z dużymi festiwalami w regionie przy selekcji i promocji. Gdy wreszcie spotkaliśmy się na żywo, włączył aplikację MWP i pokazał mi harmonogram wieczoru, pytając, na co warto się wybrać. Miał postawione serduszko tylko przy jednej wykonawczyni: Hani Derej. Pytam: dlaczego. – Bo podeszła do mnie na korytarzu i zaprosiła na koncert.
Zdjęcie z panelu – Kamil Parzychowski / Music Week Poland